Winniczki, kałuże, deszcz
Frankowi Rossetowi
Na początku był deszcz. Padał od kilku dni i nieopodal Kościoła Zmartwychwstańców woda wyżłobiła głębokie kanały, którymi płynęły z lasu patyki, źdźbła trawy i małe szyszki. Lubiłem stać w tym miejscu. Woda bulgotała na kamieniach wypłukiwanych z drogi, strumyki łączyły się ze sobą w jeden wartki potok, który spływał dalej w dół ulicą Gomółki, przecinał następnie Chrzanowskiego i wreszcie rozlewał się w ogromne kałuże po obu stronach jezdni. Wzgórze za kościołem spowijała mgła, z gałęzi sosen i świerków spadały ciężkie krople i wszystko, także dachy domów i szczyt drewnianej dzwonnicy, tonęło w jednostajnym szumie.
Co roku zapach lata przychodził od strony morza. Bryza niosła ze sobą woń rozwieszonych sieci i smak soli, który czuć było na wargach, a teraz lato ukazywało swoje odmienne, być może ukryte oblicze. Nad ziemią krążyła niewidoczna zawiesina, w której panował żywioł płodności. Zapach pleśni, grzybów, żywicy i nieznanych ziół unosił się nad kałużami jak gęsty wywar, powracał z każdą falą deszczu, wypełniał ogrody i ulice, a rozbuchana zieleń zdawała się lada chwila rozsadzić zwilgotniałe mury kamienic, z których od lat odpadał tynk, ukazując czasami strzępy niezrozumiałych napisów.
Wyjmowałem z kieszeni przygotowane drewienka. Najpierw na wodę spływała „Santa Maria", potem „Magellan", „Kapitan Grant", „Nautilius", między nimi przemykał niszczyciel „Burza" z czasów ostatniej wojny, a wreszcie, na zakończenie wodowania puszczałem do strumyka okręt flagowy „Trynidad", którego nazwa nie pochodziła ani z książek, ani z opowieści marynarzy. „Trynidad" wyrażał nieokreśloną tęsknotę za ciepłem tropikalnych mórz, za blaskiem hiszpańskiego złota, a także zapachem mandarynek, które co parę lat pojawiały się w naszym mieście przed Bożym Narodzeniem, kiedy do portu zawijał statek z Grecji albo Portugalii.
Gdzieś w gąszczu zieleni majaczyła czasami plama sutanny. To proboszcz z ogromnym parasolem schodził z domu na wzgórzu do kościoła. Otrzepywał krople deszczu machając jak ptak czarnymi skrzydłami, zatrzymywał się na schodach, patrzył w niebo i na drogę, ale nasze spojrzenia nie krzyżowały się ze sobą.
Statki płynęły coraz szybciej, woda niosła je poprzez wiry, przez wodospady i spienione katarakty, biegłem więc za nimi w dół aż do miejsca, gdzie potok rozlewał się szeroko, nie syczał już i nie bulgotał, a moja armada wpływała na szerokie i spokojne wody. Kałuże miały tu barwę ciemnej zieleni i tylko czasem, gdy niebo zaciągało się mocniej niż zwykle, ta zieleń przechodziła w brąz i wtedy jasne kadłuby „Santa Marii" czy „Nautiliusa" odcinały się od tła jak poziome, widoczne z daleka kreski.
Brodziłem po kałużach jak Bóg pochylony nad światem. Wyspy, zatoki, przylądki, cyple i sekretne przesmyki zmieniały swój kształt nieustannie. Niejednokrotnie znajoma z atlasu linia norweskiego fiordu czy kształt szwedzkiego wybrzeża pojawiały się tutaj jakby odrysowane z pamięci, by w parę chwil potem ulec tajemniczym przemianom. Lądy rozpadały się w oka mgnieniu, szkiery i mielizny znaczyły nowe szlaki żeglugi, a w miejsce dawnych archipelagów powstawały nowe, o liniach tak fantastycznie powikłanych, że ich finezji i subtelnego piękna nie oddałaby żadna mapa. Pośród nich odnajdywałem teraz okręty. Niektóre kołysały się na wodzie, inne osiadały na mieliznach i tylko „Trynidad", jakby w jego nazwie zawierało się wezwanie do najdalszej podróży, pomykał środkiem rozlewiska, tam gdzie niewidoczny prąd znosił kadłub okrętu ku krańcom świata. Było to miejsce niebezpieczne. Woda huczała na cementowym progu i wszystko, nawet małe kamienie i grudki żółtej gliny, wsysał potężny wir kanalizacyjnej studzienki. Jej żeliwny dekiel zanurzony pod wodą prowadził do podziemnego świata. Tam, gdzie nie dociera blask dnia i gdzie labirynt pieczar i oślizgłych ścian, wypełniony szumem i sykiem, przypomina piekło. Woda chlupotała w kaloszach, a ja w ostatniej chwili wyławiałem „Trynidad" ratując przypadkowych podróżnych przed katastrofą. Czasem był to złocisty żuk wczepiony w kadłub, czasem pająk lub mrówka; zanosiłem więc niedoszłych rozbitków na suchy ląd i wędrowałem pod górę, pod sam kościół, gdzie z rozpiętym nad głową parasolem przechadzał się między drzewami proboszcz, odmawiając brewiarz.
Byłem samotny i szczęśliwy. Mój ojciec też był samotny, lecz na pewno nie był w tym czasie szczęśliwy. Nadrabiał miną, podśpiewywał przy goleniu, trzymał dziarski krok, z uśmiechem odkłaniał się sąsiadom, lecz zawsze kiedy wychodził rano z płócienną torbą, w której znajdowało się śniadanie i pomarańczowa kamizelka, zawsze kiedy wychodził do pracy na dworcu, gdzie zamiatał długą miotłą perony i schody, widziałem w jego oczach jakby cień melancholii albo zdumienia pomieszanego ze smutkiem, że oto właśnie od kilku tygodni nie siedzi już nad ogromną deską z planami statków, nie kreśli na kalce skomplikowanych linii, nie zapisuje tam swoich uwag, cyfr, pierwiastków i kwadratowych nawiasów, tylko macha tą czarną miotłą, zbiera na blaszaną szufelkę niedopałki i ogryzki, a wiatr wydyma jego pomarańczową kamizelkę jak żagiel rozbitka.
Mogłeś to jednak podpisać - mówiła mama co rano, a wtedy ojciec wymachiwał rękami, krem do golenia pryskał do garnka z mlekiem, lecz jego słowa o tym, że cyfry i obliczenia nie znają kilku języków, bo język matematyki jest tylko jeden, prosty i jasny jak myśl Kartezjusza, jego gniewne słowa o ludziach, którzy znają tylko terminy wodowania, nie znają jednak praw fizyki, te słowa mojego ojca jakoś nie docierały do mamy, spływały po niej jak woda,odbijały się niczym okrągłe piłeczki, czyniąc go jeszcze bardziej samotnym i opuszczonym.
Ten wał korbowy trzaśnie po dwudziestu milach – usiłował jeszcze tłumaczyć, ale było to beznadziejne; mamie przecież nie chodziło już teraz o żaden wał, lecz o tę szczególną ostentację, z jaką ojciec zamiatał dworzec. Po co to robił? Po co kusił los? Przecież to jawne wyzwanie dla ludzi, którzy go wyrzucili „z wilczym biletem!" - tak mówiła dokładając do kuchennego pieca sosnowych szczap - i oni mu tego nigdy nie zapomną, oni nie zapominają takich rzeczy! - A wtedy ojciec opowiadał, jak miło jest na dworcu, kiedy zawiadowca macha czerwonym lizakiem, kiedy zapowiadają pociągi przyjeżdżające z kraju nad morze i kiedy rozmawia z robotnikami dworca towarowego, robotnikami z rampy, którzy dokładnie wiedzą, jakie towary za dzień lub dwa pojawią się w sklepach, bo wszystko - lodówki, maszynki do mielenia mięsa, czeskie odkurzacze, jugosłowiańskie meble, perskie dywany z NRD - bo wszystko to przechodzi przez ich ręce i mogą o tym gawędzić godzinami, w natchnieniu, oczekując na kolejny transport.
Nigdy jeszcze nie widziałam czeskiego odkurzacza - krzyczała mama - i nie widziałam inżyniera, który chwali się taką pracą! - I zanim ojciec zdążył wyjść z domu, mówiła jeszcze, że niepotrzebnie przyjechali do tego miasta, niepotrzebnie wywozili popołudniami gruz z ruin i niepotrzebnie odbudowywali je jak tysiące innych ludzi, ze śpiewem i entuzjazmem, skoro teraz ojciec nie może w tym mieście znaleźć odpowiedniej pracy i wszędzie, gdzie się pojawi, rozkładają ręce i mówią: „proszę wybaczyć, ale z pańskimi poglądami...", jakby wał korbowy miał coś wspólnego z jakimikolwiek poglądami.
Ojciec już w wyjściu odpowiadał, że praca na dworcu jest wspaniała, i że w ogóle nie ma czym się przejmować, bo kiedy skończą budować ten statek i popłyną na próbę, wtedy okaże się, kto miał rację, wtedy prawda wypłynie na jaw, bo prawda zawsze wypływa na powierzchnię, jak oliwa.
- Jaka prawda? - pytała mama, ale on nie słyszał już tego; szedł z pochyloną głową przez podwórko, przeskakiwał kałuże, płócienna torba zwisała mu z ramienia, a ja czułem, że jest jeszcze bardziej samotny niż poprzedniego dnia, i że nadrabia miną, bo przecież peron dworca nie jest planem kadłuba czy maszynowni, a miotła nie zastąpi mu nigdy czarnego grafionu, którym zaznaczał wszystkie te swoje cyfry i obliczenia.
Byliśmy więc samotni, choć każdy inaczej. On, w pomarańczowej kamizelce, takiej samej, jaką nosili śmieciarze, kreślił miotłą po peronie schematy tłoków, wyloty zaworów, wały korbowe i wloty paliwa, a ja, nad deszczowym strumieniem, podróżowałem na krańce świata aż do miejsca, gdzie czarna dziura wsysała z potokami wody wszelką materię.
Czy tak mogło wyglądać wejście do Hadesu? Wiedziałem, że świat cieni ukryty przed okiem śmiertelników posiada sekretne wejścia, owe furtki znane nielicznym śmiałkom, ale czy droga do królestwa Persefony wiodła akurat tędy? Czy gdybym był Odysem albo pieśniarzem z Tracji, mógłbym, odchyliwszy klapę kanalizacyjnej studzienki, wejść prosto nad brzegi Styksu? Na takie pytanie mogłaby odpowiedzieć jedynie babka Maria, która podczas zimowych wizyt czytała mi mitologiczne historie; ona jedna dałaby się zaprowadzić nad wielkie kałuże i na pewno podziwiałaby wir, w którym znikały niesione przez wodę stworzenia. Nie było jej jednak przy mnie, nie było jej nawet w naszym mieście, mieszkała od nas daleko, więc brodząc po rozlewisku sam, zdany byłem zaledwie na domysły, niepewność i milczące spojrzenia proboszcza.
Gdyby Pan Jezus spędził trzy dni po swoim pogrzebie właśnie w Hadesie, gdyby jednym gestem poskromił Cerbera, a potem spotkał tam... nieszczęśliwego Syzyfa - tak, wówczas mógłbym zapytać proboszcza o sekretne wejście do świata podziemi. Ale zdanie z Credo, które przypomniałem sobie stojąc nad studzienką kanalizacyjną, owo lakoniczne i tajemnicze zdanie wymawiane w czasie każdej mszy: „i zstąpił do piekieł, a trzeciego dnia zmartwychwstał", nic bliższego o piekle tym nie mówiło i nie wskazywało raczej, by miało ono coś wspólnego z Hadesem i rzeką zapomnienia. A jednak, mimo to, zobaczyłem Jezusa w płynącej wodzie: w białych szatach, z uniesioną dłonią i obnażonym bokiem, na których znać było ślady gwoździa i rzymskiej włóczni, płynął łodzią Charona na drugą stronę wśród mgieł i wirujących widm. Widok ten wydał mi się szczególnie piękny i porywający. Ale jeszcze większy zachwyt wzbudziła we mnie scena z Syzyfem: Jezus podchodził do niego bezszelestnie i pomagał toczyć głaz na górę,, a kiedy wreszcie Syzyf krzyknął zdumiony: „udało się! udało!", Jezus wychodził z mgły-obłoku i mówił donośnym głosem, tak żeby go wszyscy słyszeli: „Syzyfie! Twoje winy zostały ci odpuszczone!" Potem Jezus przechodził dalej, aż do Hesperyjskiego Sadu, gdzie wśród nachylonych gałęzi, złotych jabłek i lekkiego wietrzyku przechadzali się poeci, a pomiędzy nimi mój dziadek Karol, który wprawdzie nie pisał wierszy, ale miał duszę poety i na pewno wędrował z innymi cieniami wśród wysokich traw, spokojny i szczęśliwy.
Woda płynęła dalej, nieustannie, odbijając ciężkie od deszczu obłoki, a ja brodziłem w zielonych kałużach krążąc wokół kanalizacyjnej studzienki; brodziłem tak długimi godzinami, patrząc jak na powierzchni wody odbijają się oprócz drzew i nieba moje własne myśli, te, których nie mógłbym wyjawić księdzu proboszczowi i które zachowywałem dla babki Marii jak największy sekret. Głos proboszcza brzmiał surowo, gdy na lekcjach religii opowiadał o fałszywych prorokach, wymyślonych bogach i nieistniejących królestwach, natomiast jej głos był miękki i ciepły, gdy opowiadała historie Odyseusza albo wyprawy Argonautów, a przy tym rozwijała je tak, jakby zdarzyły się niedawno i jakby ich śmigłe okręty przepływały naszą zatokę niejeden raz, tnąc wiosłami wodę i wydymając purpurowe żagle. Rzeka zapomnienia mogła więc mieć początek właśnie tu, niedaleko kościoła Zmartwychwstańców, toteż pochylony nad parującym rozlewiskiem puszczałem moje okręty coraz bliżej niebezpiecznego miejsca, aż bulgoczący wir pochłonął wreszcie „Nautiliusa" i „Burzę", wessał „Santę Marię" i „Magellana", połknął „Kapitana Granta", i tylko „Trynidad", mój okręt flagowy, który miał kiedyś dopłynąć na Antyle w poszukiwaniu hiszpańskiego złota i zapachu mandarynek, tylko „Trynidad", którego nazwa brzmiała egzotycznie jak napis na zagranicznym znaczku pocztowym, tylko „Trynidad" wyszedł z tych prób zwycięsko.
Wracałem do domu w stanie natchnienia. Zapach wilgotnej ziemi, zapach błota i mułu unosił się nad wodami i krążył jak niewidoczny ptak coraz wyżej i wyżej, obejmując wreszcie płachtą niewidzialnych skrzydeł port, zatokę, stocznie i wieże kościołów, a ja zatrzymywałem się przy niektórych domach, tam gdzie spod warstwy tynku wyłaniał się napis ,Butter - Milch - Brot" albo „Tabakenhandlung"', patrzyłem na zardzewiałe markizy, na kręte żeliwne barierki zakończone kolcami w kształcie płomyków świec, zatrzymywałem się przy zarośniętych ogrodach, gdzie w gąszczu chwastów i ogromnych liści łopianu ukrywały się drewniane figurki krasnali, łabędzi i długowłosych księżniczek, patrzyłem na zzieleniałe od mchu altanki porośnięte glicynią albo dzikim winem, lekko przeskakiwałem kałuże, omijałem słupki hydrantów i myślałem o dziadku Karolu, który nie lubił przyjeżdżać do naszego miasta, myślałem o moim ojcu, który z kolei pokochał to miasto, i myślałem o sobie, że jestem pomiędzy nimi jak ktoś na skrzyżowaniu dróg obok kamiennego drogowskazu, na którym woda, piasek i wiatr zatarły dawno wszystkie litery.
- Mój Boże, co ty robiłeś? - mówiła mama. - Gdzie ty się włóczysz godzinami? - ale były to pytania retoryczne.
Suszyłem nogi przy kuchennym piecu, przeglądałem roczniki „Morza" z modelami żaglowców, ojciec powracał z dworca zmęczony i małomówny, jedliśmy zupę ziemniaczaną, na drugie danie jedliśmy ziemniaki z kalafiorem, czasem jedliśmy także deser, a potem ojciec szedł do pokoju, włączał „Beethovena" albo „Pioniera", zasypiał przy dźwiękach muzyki albo popołudniowego dziennika; wiedziałem, że kiedy się obudzi, mama znów będzie go wypytywać o ten nieszczęsny wał korbowy i jego podpis, a raczej brak podpisu na projekcie, a wtedy on będzie się złościł, będzie chodził po pokoju wielkimi krokami wymachując ręką jak kaznodzieja, będzie podnosił głos i ściszał go aż do szeptu, bo wszystko już przecież wytłumaczył - pośpiech dyrektorów, termin wodowania, ten cały szum wokół budowy „Marszałka Żukowa" niewarty funta kłaków, bo statku nie da się zbudować szybciej niż to możliwe, to samo z projektami rojącymi się od błędów, o czym nikt jednak nie chciał słyszeć, dużo mówiono za to o przyjaźni i podejrzanych elementach, które widać nie chciały tej przyjaźni i opóźniały szybki marsz w cudowny wiek XXI.
- Beze mnie - mówił ojciec na zakończenie przemówienia i często dla poprawienia humoru wyciągał pudło z fotografiami, a wtedy zaczynała się chwila osobliwa, bo przy stole pojawiał się dziadek Karol w mundurze porucznika cesarsko-królewskiej artylerii, obok niego stał baron von Moll w sztylpach i z szablą, którą wbił właśnie w ziemię, obaj trzymali kufle z pienistym piwem, za ich plecami widniała lufa ogromnego działa, a oni uśmiechali się jak dwaj panowie na kuracji w badzie, którym zagrano akurat marsza Radetzky'ego, aż do następnej fotografii, gdzie dziadek Karol stał już sam na tle spalonych domów, z dystynkcjami nad porucznika i patrzył na nas już nie tak wesoło jak poprzednim razem, pewnie dlatego, że z barona von Molla została tylko bryła bezkształtnego mięsa, choć może i dlatego, że nie trzymał już w dłoni kufla piwa, a za jego plecami płonęło miasto.
-nTo Gorlice - mówił ojciec - rok 1915, rok ofensywy austriackiej w Karpatach Wschodnich. A to twój dziadek z prezydentem Mościckim - podawał następne zdjęcie - już w wolnej Polsce, kiedy otwierają fabrykę koło Tarnowa.
Patrzyłem na dziadka Karola, który we fraku i cylindrze stał obok prezydenta i chociaż nie trzymał w dłoni kufla z piwem, jego oczy były uśmiechnięte, tak samo jak na zdjęciu z babką Marią, kiedy wychodzili z lwowskiej katedry, on we fraku, ale bez cylindra, a ona w białej sukni i w białym kapeluszu, z bukietem konwalii w prawej dłoni. Jej twarz, pozbawiona zmarszczek, w pełnym słońcu lwowskiego popołudnia, nie była tą samą twarzą, którą znałem z zimowych wieczorów w naszym mieszkaniu, kiedy czytała mi o wędrówkach Odysa albo pięknej Helenie z książki Parandowskiego. Ale zapach konwalii towarzyszył jej zawsze, nieodmiennie, jakby nosiła ten bukiet przez całe życie ukryty w swojej torebce.
Ojciec zamyślał się nad fotografiami. Ich brązowy cień działał na niego melancholijnie. Nigdy nie obejrzał wszystkich do końca, wzdychał, chował je do pudła.
- Następnym razem - mówił cicho i wychodził do kuchni, gdzie palił papierosy i popijał przez cały wieczór herbatę.
Mama ścieliła łóżka, deszcz bębnił o szyby, a ja myślałem o twarzach z fotografii, szczególnie tych nieznanych, których nie opisano kaligraficznym pismem po drugiej stronie pożółkłych kartoników. Mężczyzna w białym fartuchu, który podawał piwo dziadkowi Karolowi i baronowi von Moll, uśmiechał się do mnie porozumiewawczo, jakby słyszał ich rozmowę, jakby wiedział, o czym gadali przed karczmą na Górnych Morawach. Kobieta w czarnym toczku i woalce stojąca za prezydentem Mościckim patrzyła znów na mnie pytająco, jakbym odgadnąć miał jej dalsze albo wcześniejsze losy. Mężczyzna ze stopni lwowskiej katedry był nieokreślony i daleki, pewnie znalazł się tam przypadkowo i oglądał ślub babki Marii i dziadka Karola tak, jak ogląda się w kościele przypadkowe śluby, choć mógł być również spóźnionym gościem, jednym z tych, którzy spóźniają się zawsze i wszędzie, nawet na własny pogrzeb.
Zasypiałem widząc te nieznajome twarze, które znikały powoli w ciemności podobnie jak okręty w czeluściach kanalizacyjnej studzienki. Wokół tego miejsca krążyłem nawet we śnie; brodziłem w ciemnozielonej wodzie, przykładałem ucho do niewidzialnej kaskady wsłuchując się w nieustanny szum, bulgotanie i plusk, i coraz to powstrzymywał mnie przed tym wzrok proboszcza, czujny i uważny, jakby tam, po drugiej stronie, ukrywała się siła, której nie należało poruszać.
I tak, ani ojciec, ani tym bardziej ja, pochylony nad otworami żeliwnej klapy, której nie miałem odwagi podnieść, nic a nic nie wiedzieliśmy o tym, że zbliża się do nas sezon winniczków, że idzie ku nam wielkimi krokami.
Któregoś dnia ujrzałem ojca u wylotu ulicy. Szedł wolno, z opuszczoną głową, torba zwisała mu z ramienia jak pusty worek, i kiedy podbiegłem do niego, żeby go zapytać, o czym rozmawiał dzisiaj z robotnikami na rampie towarowej i czemu wraca dzisiaj tak wcześnie z dworca, powiedział:
Nie będę j uż więcej zamiatał peronów - ale nie było to wyznanie gniewne czy bohaterskie, nie, ojciec mówił głosem raczej bezbarwnym lub smutnym. I kiedy mijaliśmy kasztany, które w upał dawały przyjemny chłód i wytchnienie, a tego dnia szumiały kroplami deszczu w liściach, więc kiedy mijaliśmy te drzewa, ojciec opowiadał o dwóch mężczyznach, którzy pojawili się rano na dworcu i oświecili zawiadowcę, kim ojciec naprawdę jest, po czym kategorycznie stwierdzili, że jako inżynier nie może tam pracować, bo przecież to jawna prowokacja, „prowokacja wymierzona w postęp i zdobycze, prowokacja zmierzająca w określonym kierunku"; zawiadowca wziął wtedy ojca do siebie i śmiał się rozbawiony: „ależ mnie pan nabrał!" - podskakiwał na krześle - „ależ z pana dowcipniś!" - chichotał- „no, przykro mi bardzo, ale tu nie może pan pracować, sam pan rozumie,inżynierze..."; i ojciec wyjaśnił mi - wchodziliśmy już wtedy do bramy kamienicy - że w ankiecie personalnej Polskich Kolei Państwowych napisał: „robotnik niewykwalifikowany", co było nieprawdą, lecz usprawiedliwioną, bo przecież jako inżynier nie znalazłby nigdzie pracy.
Skoro tak - mama przybrała ton przedsiębiorczy - emigrujemy do Ameryki! Tam też produkuje się statki i niekoniecznie takie jak „Marszałek Żuków"! I kiedy głos mamy krążył wokół paszportów, wiz i pieniędzy, kiedy zastanawiała się, jak zdobyć to, co było nie do zdobycia bez odpowiednich wpływów i protekcji, nie mówiąc już o biletach na transatlantyk, który zawieźć nas miał prosto do Nowego Jorku pod Statuę Wolności, ojciec wydawał się jeszcze bardziej opuszczony i samotny niż na dworcu.
Podobnie jak on nie miałem ochoty płynąć do Ameryki; nie chciałem zamieniać mojej ulicy wysadzonej kasztanami na Statuę Wolności czy drapacze chmur, nie pragnąłem żuć gumy, grać w baseball i oglądać filmów z Myszką Miki, za którymi wcale nie przepadałem. Toteż tym bardziej garnąłem się do niego, szukałem z nim kontaktu i stąd też spędzaliśmy długie godziny nad płachtami papieru, na których pewną ręką rysował mi kadłub krążownika „Spalato", sylwetkę pancernika „Kaiser Max" albo fregaty „Radetzky" - najczęściej te właśnie okręty, bo służył na nich ojciec babki Marii, Tadeusz, mechanik Cesarsko-Królewskiej Marynarki Wojennej Austro-Węgier na Adriatyku.
„Spalato" - mówił ojciec - pięćdziesiąt pięć metrów długości, osiem metrów szeroki, wyporność: trzy i siedem dziesiątych, do tego wyrzutnie torpedowe i działa Kruppa, popatrz tylko jakie! - I wyciągał z pudła fotografię pradziadka Tadeusza stojącego w mundurze elewa-inżyniera na pokładzie „Spalato", prawdopodobnie gdzieś w Trieście albo Poli, i obejmującego, z jednej strony, pana Ferdynanda Karolkę, także elewa, a z drugiej, mechanika, Juliusa von Petravica, co brzmiało dość osobliwie, bo „von" nie pasowało do „Petravic", nazwiska przecież chorwackiego.
Tym statkiem - popadał w rozmarzenie ojciec - popłynęli kiedyś do Indii z kontradmirałem Manfronim, chyba w 1889 albo 1890.
Trzeba będzie to sprawdzić - dodawał i wyciągał z pudła kolejną fotografię: pradziadek Tadeusz nie miał tu już na sobie munduru CK Marynarki Wojennej, ale wyjściowy surdut, i patrzył na nas uważnym, głębokim spojrzeniem. Na dolnym marginesie widniał
wklęsły napis pociągnięty srebrzanką: „Atelier Artistique Photographique - Stella”. Byłem zachwycony kształtem tych liter, podobnie jak dwugłowym orłem Monarchii, także wklęsłym i srebrnym. - „Lwów, 3-go maja 1911-go" - czytałem wolno, a wtedy ojciec pokazywał pocztówkę z widokiem Politechniki, gdzie były elew wykładał mechanikę i fizykę, gdzie został profesorem, a z czasem tajnym radcą dworu. I zaczynałem go widzieć, jak w tym swoim surducie przemierza Wały Hetmańskie, jak mija pomnik Sobieskiego, i jak na siwe, krótko przycięte włosy i klapy surduta opadają mu wolno kwiaty akacji; i widziałem go coraz wyraźniej w tym dziwnym, nieznanym mi mieście, które nazywało się Lwów, Lemberg lub Lwiw, mieście, które miało Politechnikę, teatr, dworzec kolejowy, ale nie miało portu ani stoczni, i zrozumiałem nagle, dlaczego ojciec zaraz po drugiej wojnie przyjechał do Gdańska, dlaczego zapisał się na Politechnikę i studiował budowę maszyn okrętowych.
Mama wysyłała listy do Warszawy, do biur, urzędów i konsulatów, ale odpowiedź jakoś nie nadchodziła. Tymczasem ojciec przeglądał codziennie rano gazetę, czytał nekrologi, prognozę pogody i ogłoszenia drobne, i właśnie tam, w dziale krótkich anonsów, pośród ofert sprzedaży używanej pralki, zimowego płaszcza z karakułami i rozsady begonii, natrafił na trop winniczków, które czekały na nas od początku tego lata.
Wysokie ceny skupu - powiedział któregoś razu uśmiechając się tajemniczo, po czym włożył marynarkę i wyszedł z domu. A kiedy po dwóch godzinach wrócił, jego uśmiech rozświetlił mieszkanie, jakby nagle przestało padać, i jakby wszystkie chmury nad naszym miastem i zatoką przepędził wiatr. - Jutro zabieramy się do pracy -oświadczył. -1 jeśli mi pomożesz, zarobimy trochę pieniędzy.
To obrzydliwe - ucięła krótko mama. Nie chodziło jej o pieniądze, tylko o ślimaki ukryte w trawie i liściach, które mieliśmy zbierać. - Jak można to brać do ust!
Chyba nie można - przytaknął ojciec - jeśli się nie jest Francuzem. - I tłumaczył z zapałem, że winniczki, za które dostaniemy pieniądze, pojadą prosto do Paryża, a tam, odpowiednio przyrządzone, trafią na stół jako przysmak, jako wyszukana zakąska, bo Francuzi to naród wybredny i byle czego do ust nie biorą, jak - nie przymierzając - my, a zwłaszcza Rosjanie.
Tak powiedział i następnego dnia, w kaloszach, w deszczowych płaszczach i z koszykami w dłoni, poszliśmy do lasu mijając kościół Zmartwychwstańców. A kiedy proboszcz pokiwał nam ręką i krzyknął: „Dobrego grzybobrania!", ojciec odpowiedział mu: „Bóg zapłać!" i w chwilę potem pochylił się nad kitą paproci, by z mokrej trawy wydobyć pierwszego winniczka. Obracał go delikatnie w palcach, oglądał kształt muszli i czułek, po czym włożył ślimaka do koszyka wyścielonego liśćmi i ruszył dalej jak ktoś, kto przez całe życie nie zajmował się niczym innym. Idąc za nim czułem, że wkraczam w inny świat. Bez żalu porzucałem strumienie i kałuże, a także miejsce, gdzie pod wodą kryła się sekretna furtka do podziemi, bez żalu porzucałem okręty i Cesarsko-Królewską Marynarkę Wojenną Austro-Węgier na Adriatyku, bo od tego momentu, gdy ojciec włożył do koszyka pierwszego winniczka, znalezionego pod krzakiem paproci tuż za kościołem Zmartwychwstańców, nie miałem wątpliwości, że to, co robimy, nie jest zwykłym zarabianiem pieniędzy.
Odtąd codziennie wieczorem ojciec rozkładał na stole ogromną mapę z napisem „Freistadt Danzig" i znaczył na niej palcem koła mówiąc: - Tu jeszcześmy nie byli - podczas gdy ja sylabizowałem nieudolnie: - Stolzenberg, Luftkurort Oliva, Nawitzweg, Glettkau, Langfuhr - i ze zdumieniem odkrywałem, że te dziwne nazwy znaczą po prostu Pohulankę, Oliwę, Dolne Młyny w Brętowie, Jelitkowo czy Wrzeszcz, a potem spostrzegałem, z jeszcze większym zdumieniem, że niektóre z nich były silniejsze od wojny, przesiedleń i pożarów, zmieniając swoje brzmienie tylko nieznacznie i jakby powierzchownie, jak Ohra - na Orunię, jak Brosen - na Brzeźno, jak Schidlitz - na Siedlce. Lecz w największe zdumienie w tej ślimaczej geografii wprawiały mnie miejsca, których nazwy nie zmieniły się w ogóle, które trwały przy swoich imionach jak starzy ludzie przy utartych ścieżkach. I kiedy szliśmy z ojcem przez pocięte rozpadlinami wzgórza Emaus, skąd widać było zatokę i statki oczekujące na redzie, lub kiedy wyławialiśmy winniczki z gęstwin opackiego parku w Oliwie, myślałem o tej opowieści, w której zamiast zatoki występuje lustro Tyberiadzkiego Jeziora, a zamiast opackiego parku - ogród pełen oliwek.
Czy sądzisz, że mógł tędy przechodzić? - zapytałem ojca, a wtedy on, zamyślony głęboko, oderwał wzrok od liści, trawy i winniczków, i mówił spokojnym głosem, że wszystko jest możliwe; nasze zmysły wprowadzają nas w błąd i szydzą niejednokrotnie z poczucia zdrowego rozsądku, tak więc nie należy zanadto im ufać, równie dobrze można widzieć coś, co nie istnieje, jak nie widzieć czegoś, co właśnie istnieje.
A zatem - konkludował unosząc palec w górę - są rzeczy, o których nawet nam się nie śniło, i które przerastają naszą wyobraźnię, a które niewątpliwie istnieją wokół nas, tyle że bez naszej wiedzy.
Nie zadowalała mnie ta odpowiedź. Pragnąłem, by ojciec odrzekł „tak" albo „nie", to byłoby dużo prostsze. Nie rozumiałem, dlaczego nasze oczy miałyby wprowadzać nas w błąd, podobnie jak słuch i dotyk, i dlatego, gdy schodziliśmy ze wzgórza Emaus piaszczystą drogą wzdłuż wysokich lip, zapytałem pełen wątpliwości, czy to, co widzimy i słyszymy i czego dotykamy naszymi rękami, istnieje zatem naprawdę: czerwone dachy domów, stare drzewa, szum deszczu, czy fioletowy płaszcz zatoki, który rozciągał się daleko pod naszymi stopami za linią dźwigów i stoczniowych suwnic.
Ojciec pochylił się nad ścieżką, uniósł w palcach winniczka i mówił przyglądając się muszli:
Dowieść tego nie można. To nie jest matematyczne równanie. Ale rozumiesz - ślimak powędrował do koszyka i poczułem dłoń ojca na ramieniu - że istnieje ktoś, kto dba, abyśmy nie błądzili. Kto wskazuje drogę.
Bóg? - zapytałem.
Tak - odpowiedział cicho i w tym jego stwierdzeniu tyle było pewności, to jego krótkie „tak" było do tego stopnia proste, jasne i oczywiste, że nie pytałem już więcej, jakby nad wzgórzami Emaus i nad całym naszym miastem roztoczyło się nagle niewidzialne spojrzenie, które nie pozwalało nam błądzić, a sprawiało, że wszystko wokół nas było cudownie prawdziwe - winniczki, liście, kałuże i kropla wody spływająca po przeciwdeszczowym płaszczu mojego
ojca.
Popołudniami zachodziliśmy do zielonej budy, gdzie pan Kosterke, kuśtykając na drewnianej nodze, ważył ślimaki, zapisywał coś kopiowym ołówkiem na zatłuszczonych arkuszach, kazał ojcu składać podpis i wypłacał nam pieniądze. Pięciozłotówki z rybakiem ciągnącym sieci, monety z podobizną Tadeusza Kościuszki, a czasem nawet czerwony banknot z twarzą robotnika wędrowały do kieszeni ojca, ja zaś przypatrywałem się panu Kosterke, który miał nos tak samo zadarty jak Tadeusz Kościuszko, mówił twardym, niemieckim akcentem i pachniał machorką i spirytusem. Po transakcji, gdy ślimaki znalazły się już w specjalnej skrzyni wymoszczonej trawą i liśćmi, ojciec przysiadał na koślawej ławce, częstował pana Kosterke papierosem i zaczynali wtedy rozmawiać o pogodzie i skupie ślimaków, po czym rozpędzali się, przeskakiwali granice państwowe i celne, zakładali filie największej w Europie Środkowej firmy skupu winniczków, przeliczali ogromne sumy, zdobywali wciąż nowe rynki, a na koniec otwierali fabrykę ślimaczych konserw o poetyckiej nazwie „Laura", bo tak miała na imię żona pana Kosterke, z którą prowadził przed wojną sklep kolonialny na rogu Hubertusburgerallee.
- Gdzie była ta ulica? - pytał ojciec, - chyba nie widziałem jej na moim planie - a wtedy pan Kosterke mówił o skrzyżowaniu przy wyjeździe z miasta i o sklepie, w którym sprzedawał kolonialne artykuły z całego świata. Opowiadał o żonie i córkach i o tym, że został teraz sam ze swoją drewnianą nogą, tę prawdziwą stracił w roku czterdziestym szóstym, kiedy wlazł na niemiecką minę i pewnie dlatego nie wyjechał do Niemiec, bo nie zdążył na ostatni pociąg, a potem nie chciał już jechać, żeby nie stracić przypadkiem drugiej, zdrowej nogi, i było to wszystko bardzo trudne, kiedy mówiono, że on, Kosterke, jest Niemcem, a przecież był Gdańszczaninem, tylko Gdańszczaninem, i po polsku mówił prawie tak samo dobrze jak po niemiecku.
Hubertusburgerallee - zamyślał się ojciec - to piękna nazwa, tak, będę szukał tej ulicy - a wtedy pan Kosterke przynosił, kuśtykając, z głębi budy butelkę spirytusu i dwa kieliszki, i obaj wypijali za swoje zdrowie, jak dwaj mężczyźni od dawna ze sobą zaprzyjaźnieni, a ja patrzyłem na ich twarze wykrzywione w ostrym grymasie, patrzyłem, jak zakąszają kiszonym ogórkiem wydobytym ze słoja, w którym pływał koper, liść wiśni i płatek czosnku, i wiedziałem już, że nigdy nie wyjedziemy do Ameryki po wolność i pieniądze, bo dzięki ślimakom mieliśmy przecież co jeść, a przecinając wzgórza Emaus, myszkując w dolinie Strzyży czy przemierzając pagórki oliwskiego lasu byliśmy z ojcem prawdziwie wolnymi ludźmi.
Sezon ślimaków niedługo się już skończy - powiedział któregoś razu pan Kosterke - i ja wrócę do butelek i makulatury, a pan, inżynierze?
Ojciec wzruszył ramionami.
- Może zacznę budować łódź żaglową - powiedział obracając w dłoni pusty kieliszek - i popłyniemy w daleką podróż? To dla mojego syna byłoby lepsze od szkoły. Kanał Kiloński, La Manche, a potem Biskaje, Gibraltar - wyliczał jednym tchem - Morze Śródziemne,
Egejskie i na koniec Itaka! Opłyniemy Itakę i wtedy wrócimy do domu, a panu, panie Kosterke, przyślemy pocztówki z Hamburga i z Marsylii. Co pan na to?
Były kupiec kolonialny z Hubertusburgerallee patrzył na nas w milczeniu. I nagle, jak za dotknięciem niewidzialnej dłoni, pasma czasu w rozrzedzonym powietrzu drewnianej budy zaczęły krzyżować się ze sobą i ciemne wnętrze sklepu wypełniło się zapachem kawy, cynamonu, imbiru, muszkatu, zapachem goździków i mozelskiego wina, a pan Kosterke na nowo miał swoją prawdziwą nogę i stał za lśniącym kontuarem z dębowego drewna, stał paląc papierosa marki Yineta z Danziger Tabak Monopol Aktiongesselschaft, podczas gdy mój ojciec, po drugiej stronie lady, palił cygaretkę Okassa Zarotto kupioną w składzie Kummera w Zielonej Bramie, palił więc cygaretkę z wrocławskiej fabryki Halpausa i pytał pana Kosterke: „Jak tam interesy?", a wtedy kupiec kolonialny odpowiadał, że nie tak jak dawniej, bo odkąd brunatne koszule opanowały ulice w naszym wolnym mieście, odkąd brunatne koszule opanowały Senat i politykę zagraniczną, odkąd więc brunatne koszule prowadzą wojnę celną z Polską, interesy nie idą najlepiej. Gulden spada na łeb na szyję i chyba on, Kosterke, otworzy sobie konto w jakimś polskim banku w Gdyni, co wprawdzie nie jest do końca legalne, ale jest korzystne, bo złoty polski stoi mocno i ani drgnie, zupełnie jak frank szwajcarski. Ojciec obracał w palcach piaskowe pudełko Okassa Zarotto z podobizną pięknej kobiety, która spoglądała na niego; jej obnażone ramię, jej klasyczny profil i łuki brwiowe, a także pukle czarnych włosów zwieńczone kwiatem orchidei były jak tajemnicze i uwodzicielskie tchnienie lewantu, i kiedy pan Kosterke, zniżywszy głos, opowiadał o dygnitarzach NSDAP, którzy, jak prezydent Senatu Wolnego Miasta, Rauschnig, wycofali swoje pieniądze z gdańskich banków i ulokowali je w polskich, po tamtej stronie granicy, kiedy oburzony pan Kosterke opowiadał o socjaldemokratach pobitych na wiecu przez brunatne koszule i o chrześcijańskich demokratach zamkniętych w więzieniu, kiedy mówił, już całkiem szeptem, że nadchodzi ciężki czas dla Żydów i Polaków i dla wszystkich porządnych ludzi, ojciec chłonął oczami grecki profil kobiety, smukłą szyję i gładkie policzki, tak jakby medalion z jej podobizną nie był nadrukiem na piaskowym pudełku Okassa Zarotto, tylko miniaturą pędzla Mehoffera, tą samą, która wisiała we lwowskim mieszkaniu przy Ujejskiego nad biurkiem pradziadka Tadeusza i wyobrażała jego młodo zmarłą żonę z węgierskiej rodziny Shegivi.
-Tak, tak - odzywał się ojciec - nadchodzą ciężkie czasy, ale czykiedyś były rzeczywiście lżejsze?
Zapach imbiru, muszkatu i goździków, zapach tureckiego tytoniu ulotnił się niepostrzeżenie, podobnie jak niebiesko-żółta paczka papierosów Yineta i piaskowe pudełko Okassa Zarotto, a pan Kosterke, znów o drewnianej nodze, pochylał się nad ojcem i szeptał mu do ucha sekretne informacje:
-Najwięcej ich jest na cmentarzach, tych zarośniętych i nieczynnych, to są cmentarne stworzenia, mówię panu! I nawet wiem dlaczego. Tam krzewy i liście mają specjalny smak, bo ciągną z ziemi trochę lepsze soki, winniczki to czują, proszę pana, i dlatego, zanim
skończy się sezon, powinniście zebrać ich najwięcej właśnie tam.
Krople deszczu spływały po dachu budy, pan Kosterke odstawił butelkę spirytusu za ladę, a mój ojciec słuchał opowieści o cmentarzach i winniczkach jakby z niedowierzaniem, aż wreszcie przytaknął grzecznie i powiedział, że musimy już iść, bo robi się późno. W jego spojrzeniu odnajdywałem zdumienie pomieszane z irytacją.
- Co wygaduje ten stary! - powiedział, gdy wracaliśmy do domu.
-Ślimaki żyją tam, gdzie jest zielono, to wszystko!
Ale następne dni wprawiły nas w zupełne pomieszanie. Wracając z Dolnych Młynów przez Brętowo zahaczyliśmy o skraj starego cmentarza, gdzie wśród zarośniętych nagrobków z niemieckimi napisami, wśród potrzaskanych figur aniołów i zmurszałych krzyży oplecionych rdestem natrafiliśmy na prawdziwe królestwo ślimaków. Trzeba było uważać, aby nie rozdeptać skorup ukrytych w wysokiej trawie, i wystarczało uchylić gałąź dzikiego bzu albo kaprifolium, aby odnaleźć całe ich rodziny, całe klany winniczków, sklejonych ze sobą po trzy albo cztery tułowia, jakby obawiały się samotności lub jakby odprawiały jakieś miłosne misterium.
Wypełniliśmy nimi po brzegi nie tylko nasze koszyki, ale i zapasowy worek z szarego płótna. Ojciec milczał, a kiedy pan Kosterke wypłacał nam czerwone banknoty z twarzą robotnika, powiedziałem, że winniczki są chyba wysłannikami świata podziemi.
- Co ty wygadujesz! - rzekł z pewnym rozdrażnieniem ojciec. -
Skąd ci taka myśl przyszła do głowy?
Lecz gdy następnego dnia, przechodząc niedaleko Politechniki, weszliśmy, zresztą jakby niechcący, na zarośnięte alejki cmentarza, na którym chowano kiedyś Niemców, a teraz chowali się tam tylko pijacy i kloszardzi, i zaraz potem, wśród płaczących wierzb, grabów, czerwonolistnych buków i świerków, znaleźliśmy jeszcze więcej winniczków niż w Brętowie, ojciec nie wytrzymał:
- Rzeczywiście, jest w tym coś dziwnego. Ale czy ma to jakiś związek ze śmiercią?
Nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie. Świat ślimaków był milczący i niedostępny, ich drogi zaś, znaczone srebrną nitką, zdawały się szczególnie tajemnicze. Czy rzeczywiście to, iż przebywały właśnie tu, na cmentarzu, wiązało się jakoś, na przykład, z Hugonem Tollerem, zmarłym w roku 1938, siedemnastego października, we Wrzeszczu? Albo z jakimś doktorem Merzem, muzykiem i dyrygentem, który odszedł do wieczności pod sam koniec wojny, zanim jednak spłonęło Główne Miasto, a domy, spichrze i kościoły obróciły się w proch? Nie, nie umiałbym na to odpowiedzieć, toteż spytałem ojca, co to właściwie znaczy „odejść do wieczności". Czy jest to połączenie z Bogiem? I gdzie jest to miejsce, które nazywamy wiecznością? Nad nami, tam w górze? Czy raczej na dole? A może po prostu gdzieś wokół nas jest ta wieczność, tylko że nie widzimy jej, tak samo jak nie widzimy powietrza, które nas otacza i którym, nawet o tym nie myśląc, oddychamy? Ojciec układał winniczki w koszykach.
Wiem tylko, że istnieje Bóg, i że wszyscy boimy się śmierci - powiedział po chwili namysłu. - A cała reszta, cała reszta to tylko przypuszczenia.
A czy ty też obawiasz się śmierci? - zapytałem.
Ja też - odpowiedział.
A jak to jest, kiedy się umiera?
Ojciec nie odpowiedział od razu. Ale wyraźnie chciał coś wyjaśnić; wahał się tylko długo, namyślał, jakby trudził się nad ułożeniem równania z kilkoma niewiadomymi.
- Tajemnicą jest ruch, rozumiesz? Ruch cząstek, ciał. Tam, gdzie go nie ma, nie ma też życia. Więc śmierć jest ustaniem wszelkiej zmiany, jest całkowitym zaprzeczeniem ruchu pod każdą postacią.
Rozumiesz?
Skinąłem głową, a ojciec brodząc w wysokiej po kolana trawie mówił dalej, że śmierć oznacza stan, w którym ustaje wszelki ból i wszelkie cierpienie, a więc z pewnego punktu widzenia może być przez niektórych ludzi rzeczą pożądaną. Jako stan absolutnego spokoju i ciszy, którego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.
Ale ja wyobrażałem sobie tę ciszę. Widziałem ją. Jak wielką płachtę rozpiętą nad naszym miastem, nad zatoką i wzgórzami, płachtę, pod którą śpi dziadek Karol, pradziadek Tadeusz i jego młoda żona, elew Karolka, baron von Moll i trzeci mechanik von Petravic, kobieta w czarnym toczku i woalce, która stała za prezydentem Mościckim, także mężczyzna ze stopni lwowskiej katedry, ci, których nie znałem i nie mogłem znać, wszyscy zatopieni w ogromnej ciszy, wśród której powolnym ruchem pełzły przed siebie winniczki, te z ciemnymi i jasnymi muszlami, wyciągając przed siebie czułki, by wychwytywać nimi głosy umarłych.
Z dnia na dzień ojciec stawał się coraz bardziej milczący. Może dlatego, że sezon skupu dobiegał końca, a może z powodu sąsiadów, którzy zwiedzieli się już o naszym zajęciu i wymieniali między sobą niezbyt mądre uwagi. W każdym razie ostatniego dnia, a był to dzień świętego Jana, ojciec zdradzał oznaki zadowolenia.
- Kończymy ze ślimakami - powiedział - niech teraz martwią się o nie Francuzi.
A kiedy chodziliśmy w okolicach Biskupiej Górki, przetrząsając krzaki i zdziczałe alejki parku, gdy po raz ostatni szukaliśmy ślimaków pośród liści i trawy, ojciec mówił, że przez wszystkie te dni zarobiliśmy sporo pieniędzy i nie musimy martwić się o następny miesiąc.
Mógłbym to robić przez cały rok - powiedziałem - mógłbym tak z tobą chodzić zawsze, a gdyby zabrakło winniczków, moglibyśmy zbierać zioła i suszyć je, a potem sprzedawać chorym ludziom.
O tak - uśmiechnął się szeroko - to dobry pomysł. Jeśli znów zabraknie nam pieniędzy, na pewno tak zrobimy.
I aby zarobić na ostatnią ślimaczą wypłatę, aby przynieść tego wieczoru kilka czerwonych banknotów i położyć je przed mamą na stole, uwijaliśmy się wśród krzaków jak prawdziwi łowcy, nurkując w gęste tunele zieleni, mokre i wilgotne od początku tego lata, tak że nie zauważyliśmy nawet, jak nadszedł zmrok, a wraz z nim godzina zaniknięcia sklepu.
- To nic - powiedział ojciec - wypuścimy je w takim razie na wolność.
Zanim jednak postawił koszyk na ziemi, zobaczyliśmy rzecz niezwykłą. Dziesiątki winniczków wypełzało spod krzaków i opuszczało na naszych oczach swoje kryjówki, udając się w tym samym kierunku - na szczyt wzgórza. Było ich coraz więcej, już nie dziesiątki, ale
setki.
- Popatrz tu - krzyknął ojciec. -I tu, i jeszcze tu - ekscytował się jeszcze bardziej - one idą jak na paradzie!
I rzeczywiście, ślimaki jeden za drugim unosząc pracowicie czułki pełzły drogą na szczyt, jakby tam wyznaczono im miejsce spotkania,
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem, chodźmy - powiedział ojciec - musimy zobaczyć, dokąd one wędrują.
Poszliśmy wzdłuż pełzającej linii ślimaków. Wyglądała niesamowicie. Im bliżej wzgórza, tym więcej winniczków dołączało bocznymi ścieżkami do pulsującej drogi, która u wylotu polany była już całkiem pokryta poruszającymi się skorupami.
- Jak węgorze na Morzu Sargassowym - usłyszałem szept ojca - w tym kryje się jakaś tajemnica.
Ale to, co ujrzeliśmy na szczycie, zaskoczyło nas jeszcze bardziej. Na środku polany wyrastał z ziemi olbrzymi kamień, taki sam, jakich wiele rozrzucił po wzgórzach lodowiec. Wznosił się stromymi bokami na wysokość człowieka i przypominał kształtem łzę, którą uronić mógł jedynie jakiś mityczny stołem. Ostrożnie, niemal na palcach, tak aby nie rozdeptać żadnego ślimaka, podeszliśmy do głazu, a tam stanęliśmy jak wryci, jakbyśmy sami zamienili się w kamienie.
- Boże, co one robią? - powiedział cicho ojciec.
Ślimaki próbowały, jeden przez drugiego, wdrapać się na kamień, próbowały przywrzeć tułowiem do szarej stromizny i wpełznąć na jej szczyt; daremnie jednak: miały przeciw sobie gładką powierzchnię pionowej niemal ściany i siłę grawitacji, która ściągała je w dół. Spadały więc w trawę, w kłębowisko poskręcanych ze sobą tułowi i muszli, które, zgrzytając i szeleszcząc, przypominały to wzbierającą, to znów opadającą falę. Żaden ze ślimaków nie wdrapał się wyżej niż do połowy kamienia, a ślady tych wspinaczek w postaci srebrnych nitek śluzu zdawały się pokrywać powierzchnię bazaltu jak szczelny, choć cienki i przezroczysty pancerz.
Zahipnotyzowani tym ślimaczym kłębowiskiem, nie zauważyliśmy nawet, że przestał padać deszcz, i że z czarnych plam krzaków i zarośli zaczęły wyfruwać świetliki. Latały nad całą polaną, a kiedy wreszcie oderwaliśmy wzrok od kamienia, naszym oczom ukazał się widok wirujących ogników, które krążyły w ciemności coraz szybciej w rytm nieznanej muzyki.
Nigdy nie wejdą na ten kamień - powiedział ojciec wskazując na ślimaki. - A my nie dowiemy się, dlaczego muszą tam wchodzić.
Gdyby któremuś z nich powiodła się taka sztuka, coś musiałoby się zmienić.
Co? - zapytałem cicho.
Nie wiem. Ale coś musiałoby się stać.
Z czym? - zapytałem jeszcze ciszej.
Być może ze światem. Tego nie wiem. - mówił ojciec opróżniając koszyki. Ale lepiej stąd chodźmy, nie trzeba im przeszkadzać.
I kiedy schodziliśmy ze wzgórza z pustymi koszykami, i później, gdy nad miastem pojawił się już księżyc, a my, jadąc nocnym tramwajem, mijaliśmy pomnik Sobieskiego i Politechnikę, zauważyłem w jego spojrzeniu cień melancholii, ten sam, który pojawiał się w jego oczach, gdy oglądał stare fotografie albo rysował na kartkach papieru sylwetki Cesarsko-Królewskich jednostek bojowych. I zrozumiałem wtedy, że nigdy nie będziemy już zbierać ślimaków ani też nie wrócimy w rozmowie do polany i wysokiego kamienia, bo na tym, co ujrzeliśmy, kładła się milcząco pieczęć tajemnicy.
Nie oznaczało to jednak, by następne dni upłynęły wyłącznie pod znakiem kałuży i deszczu. Ojciec snuł się po domu i znów przeglądał ogłoszenia prasowe, mama dalej pisała listy, na które nie było odpowiedzi, a ja, gdy tylko znalazłem w ogrodzie winniczka, zrobiłem mu specjalny wybieg ogrodzony czterema cegłami i pod krzakiem porzeczki usiłowałem zgłębić jego ślimacze sekrety. Codziennie rano witałem go świeżym liściem, codziennie ślęczałem w ogrodzie, długo obserwując zachowanie ślimaka i jego ruchy, i nie znając jego języka, owego systemu sygnałów płynących na niewidzialnych falach, które odbierał swoimi czułkami, codziennie przemawiałem do niego moim własnym językiem, w nadziei że wreszcie zrozumie przynajmniej parę słów. I rzeczywiście, po pewnym czasie ślimak reagował na mój głos i nie chował się już do muszli, gdy kładłem go sobie na dłoń, ale to było wszystko, co udało mi się osiągnąć. Był całkiem obojętny na moje starania i świat uczuć winniczków pozostał niezgłębiony.
Pierwsze dni szkoły nie zmieniły wiele w naszych kontaktach. Tak samo jak przedtem przynosiłem mu liście sałaty i próbowałem nawiązać z nim rozmowę. Aż wreszcie którejś nocy spadł ulewny deszcz, a nad samym ranem chwycił ostry przymrozek. Zbiegłem po schodach kamienicy jak szalony i popędziłem przez oszroniony ogród. Ale było już za późno. Pod krzakiem porzeczki białe lustro zamarzniętej kałuży zamknęło się nad ślimakiem jak szklane wieko trumny. Odgarnąłem szron z przezroczystej tafli. Tam w dole, jak w kryształowej kuli, spoczywał mój więzień. Był nieruchomy. Martwy. Po jego muszli ślizgał się promień słońca: schodził w głąb kolistego labiryntu coraz niżej i niżej, wirował coraz szybszym ruchem po linii spirali, aż wreszcie niknął w punkcie, którego nie mogło już dostrzec oko.
Nie powiedziałem nikomu o tej stracie. Zresztą dorośli mieli teraz inne sprawy na głowie. „Marszałek Żukow" popłynął na zatokę i w czasie próby pękł wał korbowy. Ojciec wrócił do pracy przy desce, a mama robiła porządki w szafie i szufladach, jak zawsze gdy babka Maria zapowiedziała swój przyjazd.
Słońce roztopiło lód, a silny wiatr od morza, który niósł zapowiedź jesiennych sztormów, osuszył wszystkie kałuże w okolicy. Znów krążyłem wokół kanalizacyjnej studzienki, widocznej nareszcie, w świetle wrześniowego słońca. Patrzyłem na kościół Zmartwychwstańców, na drewnianą dzwonnicę, na czerwone dachy domów, aż w końcu z żeliwnej klapy zacząłem zgarniać zbity, kruszący się piach. Stopniowo ukazywały się pod nim litery, które tworzyły napis: „Kanalisation von Danzig". Nareszcie mogłem podnieść tę klapę i mogłem zajrzeć w głąb, ale teraz nie było to już potrzebne.
Aus dem Polnischen von Renate Schmidgall
Für Francois Rosset
Am Anfang war der Regen. Es regnete seit einigen Tagen, und in der Nähe der Auferstehungskirche hatte das Wasser tiefe Kanäle gegraben, auf denen vom Wald her Hölzchen, Grashalme und kleine Zapfen schwammen. Ich stand gern an dieser Stelle. Das Wasser gluckste über Steine, die Rinnsale vereinigten sich zu einem schnellen Bach, der die Gomulka-Straße hinunterfloß, danach die Chrzanowskiego überquerte und sich schließlich in die riesigen Pfützen zu beiden Seiten der Fahrbahn ergoß. Der Hügel hinter der Kirche war in Nebel gehüllt, von den Zweigen der Kiefern und Fichten fielen schwere Tropfen, und alles, auch die Dächer der Häuser und die Spitze des hölzernen Glockenturms, ertrank in einem gleichförmigen Rauschen.
Jedes Jahr kam der Duft des Sommers von der See her. Eine Brise brachte den Geruch der aufgehängten Netze und den Geschmack des Salzes mit, den man auf den Lippen spürte; jetzt aber zeigte der Sommer ein anderes, vielleicht sein verborgenes Gesicht. Über der Erde kreiste ein unsichtbarer Dunst von Fruchtbarkeit. Der Geruch von Schimmel, Pilzen, Harz und unbekannten Kräutern hing über den Pfützen wie ein dicker Sud, kehrte mit jeder Regenwelle wieder, erfüllte die Gärten und Straßen, und das ausschweifende Grün schien jeden Augenblick die feucht gewordenen Mauern der Häuser zu sprengen, von denen seit Jahren der Putz abfiel und bisweilen Bruchstücke von unverständlichen Inschriften zutage treten ließ.
Ich holte die vorbereiteten Holzstückchen aus der Tasche. Zuerst schwamm die Santa Maria das Wasser hinab, dann die Magellan, die Kapitän Grant, die Nautilus, zwischen ihnen flitzte der Zerstörer Sturm aus dem letzten Krieg vorbei, und schließlich, zum Abschluß des Stapellaufs, ließ ich in das Bächlein das Flaggschiff Trinidad gleiten, dessen Namen ich weder aus Büchern noch aus Seemannserzählungen hatte. Trinidad drückte eine unbestimmte Sehnsucht nach der Wärme tropischer Meere aus, nach dem Glanz spanischen Goldes und nach dem Duft der Mandarinen, die alle paar Jahre vor Weihnachten in unserer Stadt auftauchten, wenn ein Schiff aus Griechenland oder Portugal in den Hafen einlief.
Irgendwo im Dickicht des Grüns blinkte ab und zu der Fleck einer Soutane auf. Der Pfarrer ging mit einem riesigen Schirm vom Haus auf dem Hügel zur Kirche hinunter. Er schüttelte die Regentropfen ab und schlug wie ein Vogel mit den schwarzen Flügeln, hielt auf der Treppe an, blickte zum Himmel und auf den Weg, aber unsere Blicke begegneten sich nicht.
Die Schiffe schwammen immer schneller, das Wasser trug sie über Strudel, Wasserfälle und schäumende Stromschnellen, und ich lief hinter ihnen her bis zu der Stelle, wo der Bach ganz breit wurde, nicht mehr zischte und gluckste, und meine Armada in breite und ruhige Gewässer kam. Die Pfützen hatten hier die Farbe dunklen Grüns, und nur manchmal, wenn der Himmel sich stärker als gewöhnlich bedeckte, ging dieses Dunkelgrün in ein Braun über, und dann hoben sich die hellen Rümpfe der Santa Maria oder der Nautilus wie waagerechte, von weitem sichtbare Striche vom Hintergrund ab.
Ich watete durch die Pfützen wie der liebe Gott, der sich über die Welt neigt. Die Inseln, Buchten, Kaps, Halbinseln und geheimen Landengen änderten unaufhörlich ihre Form. Mehrmals tauchten die aus dem Atlas bekannten Linien eines norwegischen Fjords oder der Umriß der schwedischen Küste auf, als wären sie aus dem Gedächtnis abgezeichnet, um einige Augenblicke später geheimnisvolle Wandlungen zu vollziehen. Kontinente zerfielen in Sekundenschnelle, Schären und Sandbänke markierten neue Schiffahrtswege, und an der Stelle alter Archipele entstanden neue, mit so fantastisch komplizierten Linien, daß keine Karte ihre Feinheit und subtile Schönheit hätte wiedergeben können. Zwischen ihnen fand ich jetzt die Schiffe wieder. Manche schaukelten auf dem Wasser, andere waren auf Sandbänken gestrandet, und nur die Trinidad eilte, als enthielte ihr Name den Aufruf zur weitesten Reise, mitten durch die Überschwemmung, dorthin, wo eine unsichtbare Strömung den Schiffsrumpf an den Rand der Welt trug. Das war eine gefährliche Stelle. Das Wasser brauste über die Zementschwelle, und alles, sogar kleine Steinchen und gelbe Lehmklümpchen, wurde von dem mächtigen Strudel des Kanalisationsschachts eingesaugt. Sein im Wasser versunkener gußeiserner Deckel führte zur Unterwelt. Dorthin drang kein Tageslicht, und das Labyrinth der Höhlen und glitschigen Wände, erfüllt von Brausen und Zischen, erinnerte an die Hölle. Das Wasser blubberte in den Gummistiefeln, und ich fischte die Trinidad im letzten Moment heraus und rettete so die zufälligen Passagiere vor der Katastrophe. Manchmal war es ein goldgelber Käfer, der sich ans Schiff klammerte, manchmal eine Spinne oder eine Ameise; ich brachte also die beinahe Schiffbrüchigen ans trockene Festland und wanderte bergauf, bis zur Kirche, wo mit dem aufgespannten Regenschirm überm Kopf der Pfarrer zwischen den Bäumen wandelte und sein Brevier las.
Ich war einsam und glücklich. Mein Vater war auch einsam, aber bestimmt war er nicht glücklich zu jener Zeit. Er machte gute Miene zum bösen Spiel, summte beim Rasieren leise vor sich hin, behielt seinen forschen Schritt bei, erwiderte lächelnd den Gruß der Nachbarn, aber immer, wenn er morgens mit der Leinentasche wegging, in der sich das Frühstück und die orangerote Weste befanden, immer, wenn er zur Arbeit auf den Bahnhof ging, wo er mit einem langen Besen die Bahnsteige und Treppen fegte, entdeckte ich in seinen Augen einen unbestimmten Hauch von Melancholie, oder vielleicht eine Mischung aus Betroffenheit und Trauer darüber, daß er seit ein paar Wochen nicht mehr an seinem großen Brett mit den Schiffsplänen saß, nicht mehr komplizierte Linien auf Kohlepapier zeichnete, nicht mehr seine Bemerkungen, Ziffern, Wurzeln und eckigen Klammern eintrug, sondern diesen schwarzen Besen schwang, mit der Blechschaufel Kippen und Abfall einsammelte, während der Wind seine orangerote Weste blähte wie das Segel eines Schiffbrüchigen.
»Du hättest das trotzdem unterschreiben können«, sagte Mama jeden Morgen, und dann fuchtelte Vater mit den Armen, die Rasiercreme spritzte in den Milchtopf, doch seine Worte darüber, daß Ziffern und Berechnungen nicht mehrere Sprachen sprächen, weil es nur eine Sprache der Mathematik gebe, einfach und klar wie die Gedanken Descartes', seine zornigen Worte über die Leute, die nur den Termin des Stapellaufs kennten, nicht aber die Gesetze der Physik, diese Worte meines Vaters drangen aus irgendeinem Grunde nicht zu Mama, flossen an ihr ab wie Wasser, prallten ab wie runde Bälle und machten ihn noch einsamer und verlassener.
»Diese Kurbelwelle wird nach zwanzig Meilen brechen«, versuchte er noch zu erklären, aber es war hoffnungslos; denn Mama ging es nicht mehr um die Kurbelwelle, sondern um diesen demonstrativen Trotz, mit dem Vater den Bahnhof fegte. Wieso tat er das? Wieso forderte er das Schicksal heraus? Das war doch ein offenes Eingeständnis für die Leute, die ihn hinausgeworfen und gebrandmarkt hatten — so sagte sie und legte im Küchenherd Kiefernscheite nach —, nie würden sie ihm das vergessen, die würden so etwas nie vergessen! Und da erzählte Vater, wie schön es auf dem Bahnhof war, wenn der Stationsvorsteher mit der roten Kelle winkte, wenn die Züge angekündigt wurden, die aus dem Innern des Landes zur Küste fuhren, wenn er sich mit den Arbeitern vom Güterbahnhof unterhielt, mit den Arbeitern von der Laderampe, die genau wußten, welche Waren in ein oder zwei Tagen in den Läden erscheinen würden, denn alles -- Kühlschränke, Fleischwölfe, tschechische Staubsauger, jugoslawische Möbel, Perserteppiche aus der DDR —, alles ging durch ihre Hände, und sie konnten stundenlang begeistert darüber reden, während sie auf den nächsten Transport warteten.
»Ich hab noch nie einen tschechischen Staubsauger gesehen«, schrie Mama, »und ich hab noch keinen Ingenieur gesehen, der sich mit solch einer Arbeit brüstet.« Und bevor Vater das Haus verlassen konnte, sagte sie noch, daß sie umsonst in diese Stadt gekommen seien, umsonst ganze Nachmittage Schutt aus den Ruinen getragen und die Häuser wieder aufgebaut hätten wie Tausende anderer Leute, singend und enthusiastisch, wenn Vater jetzt in dieser Stadt keine angemessene Arbeit fände und man überall, wo er auftauchte, die Schultern zuckte und sagte: »Verzeihen Sie, aber mit Ihren Ansichten ...«, als hätte die Kurbelwelle etwas mit irgendwelchen Ansichten zu tun.
Vater antwortete im Weggehen, die Arbeit auf dem Bahnhof sei sehr schön und es gebe überhaupt keinen Grund, sich aufzuregen, denn wenn sie dieses Schiff fertig hätten und eine Probefahrt machten, dann würde sich zeigen, wer recht hatte, dann käme die Wahrheit ans Licht, denn die Wahrheit schwimme immer an der Oberfläche, wie eine Olive.
»Welche Wahrheit?« fragte Mama, aber das hörte er nicht mehr; er ging mit gesenktem Kopf durch den Hof und sprang über die Pfützen, die Leinentasche hing ihm über die Schulter, und ich spürte, daß er noch einsamer war als am Tag zuvor und gute Miene zum bösen Spiel machte, denn schließlich war der Bahnsteig nicht der Plan eines Schiffsrumpfes oder Maschinenraums, und der Besen konnte ihm nie die schwarze Feder ersetzen, mit der er all seine Ziffern und Berechnungen festhielt.
Wir waren also einsam, aber jeder auf seine Art. Er, mit seiner orangeroten Weste, der gleichen, wie sie die Müllmänner trugen, zeichnete auf den Bahnsteig mit dem Besen Grundrisse von Kolben, Öffnungen von Ventilen, Kurbelwellen und Brennstoffeinläufe; ich wanderte über den Regenbach ans Ende der Welt, bis zu dem Ort, wo ein schwarzes Loch die Wasserströme und jegliche Materie einsaugte.
Konnte so der Eingang zum Hades aussehen? Ich wußte, daß die Welt der Schatten, verborgen vor den Augen der Sterblichen, geheime Eingänge besaß, jene Pforten, die nur wenigen Verwegenen bekannt waren; aber führte der Weg zum Reich Persephones genau hier durch? Wäre ich, wenn ich Odysseus oder der Sänger aus Thrakien gewesen wäre, direkt zu den Ufern des Styx gelangt, wenn ich den Deckel des Kanalisationsschachts gelüftet hätte? Auf diese Frage hätte nur Oma Maria antworten können, die mir während ihrer Besuche im Winter alte Sagen vorlas; sie allein hätte sich zu den großen Pfützen führen lassen und hätte bestimmt den Strudel bewundert, in dem die über das Wasser getragenen Geschöpfe verschwanden. Aber sie war nicht bei mir, sie war nicht einmal in unserer Stadt, sondern wohnte weit weg; ich watete also allein durch die überschwemmten Gebiete, angewiesen auf Vermutungen, der Ungewißheit und dem schweigenden Blick des Pfarrers ausgeliefert.
Wenn der Herr Jesus nach seinem Begräbnis drei Tage im Hades verbracht hätte, wenn er dort mit einer Geste den Zerberus besänftigt und dann den unglücklichen Sisyphus getroffen hätte - ja, dann hätte ich den Pfarrer nach dem geheimen Eingang in die Unterwelt fragen können. Aber der Satz aus dem Glaubensbekenntnis, an den ich mich erinnerte, als ich über dem Kanalisationsdeckel stand, dieser lakonische und geheimnisvolle Satz, der während jeder Messe gesprochen wurde — »niedergefahren zur Hölle, am dritten Tage wieder auferstanden von den Toten« - sagte nichts Näheres über diese Hölle und enthielt keinen Hinweis, daß sie etwas mit dem Hades und dem Fluß des Vergessens zu tun hatte. Und dennoch sah ich Jesus im dahinfließenden Wasser: im weißen Gewand, mit erhobener Hand und entblößter Seite, wo noch die Spuren des Nagels und der römischen Lanze zu sehen waren, fuhr er in Charons Kahn auf die andere Seite, in Nebel gehüllt und unter wirbelnden Gespenstern. Dieses Bild erschien mir besonders schön und mitreißend. Doch mehr noch entzückte mich die Szene mit Sisyphus:
Jesus näherte sich ihm lautlos und half ihm, den Felsblock den Berg hinaufzuwälzen, und als Sisyphus schließlich erstaunt ausrief: »Es ist gelungen, es ist gelungen!« da trat Jesus aus der Nebelwolke heraus und sagte mit vernehmlicher Stimme, so daß alle es hören konnten: »Sisyphus, deine Sünden sind dir vergeben!« Dann ging Jesus weiter, bis zum Garten der Hesperiden, wo zwischen gebeugten Zweigen und goldenen Äpfeln bei einem leichten Lüftchen die Dichter lustwandelten, unter ihnen auch mein Großvater Karol, der zwar keine Verse geschrieben, aber die Seele eines Dichters besessen hatte und sich bestimmt mit den anderen Schatten zwischen den hohen Gräsern erging, ruhig und glücklich.
Das Wasser floß weiter, unaufhörlich, die regenschweren Wolken spiegelnd, und ich watete in den grünen Pfützen um den Kanalisationsschacht herum; stundenlang watete ich so und schaute, wie sich auf der Wasseroberfläche außer den Bäumen und dem Himmel meine eigenen Gedanken spiegelten, Gedanken, die ich dem Herrn Pfarrer nicht offenbaren konnte und die ich für Oma Maria als größtes Geheimnis aufbewahrte. Die Stimme des Pfarrers klang streng, wenn er im Religionsunterricht von falschen Propheten, erfundenen Göttern und nicht existierenden Königreichen sprach, ihre Stimme aber war weich und warm, wenn sie die Geschichte von Odysseus oder von der Reise der Argonauten erzählte, und sie entfaltete sie so plastisch, als hätte sie sich erst unlängst zugetragen, als würden diese flinken Schiffe durch unsere Bucht fahren, mit den Rudern das Wasser durchschneidend und die purpurnen Segel blähend. Der Fluß des Vergessens hätte also gerade hier, in der Nähe der Auferstehungskirche, seinen Anfang nehmen können; über die dampfende Überschwemmung gebeugt, ließ ich meine Schiffe immer näher bei der gefährlichen Stelle los, bis schließlich der glucksende Strudel die Nautilus und die Sturm verschlang, die Santa Maria und die Magellan einsaugte und die Kapitän Grant verschluckte; und nur die Trinidad, mein Flaggschiff, das einmal zu den Antillen fahren sollte, auf der Suche nach dem spanischen Gold und dem Duft der Mandarinen, nur die Trinidad, deren Name so exotisch klang wie die Schrift auf einer ausländischen Briefmarke, nur die Trinidad ging siegreich aus diesen Prüfungen hervor.
In einem Zustand der Inspiration machte ich mich auf den Heimweg. Der Geruch der feuchten Erde, der Geruch des Schmutzes und Schlamms schwebte über dem Wasser und kreiste wie ein verborgener Vogel immer höher und höher hinauf, bis er schließlich mit der Plane seiner unsichtbaren Schwingen den Hafen, die Bucht, die Werft und die Kirchtürme umschloß; an manchen Häusern hielt ich an, da, wo unter der Schicht des Putzes eine Schrift sichtbar wurde - »Butter - Milch - Brot« oder »Tabakhandlung« —, ich betrachtete die verrosteten Markisen, die gewundenen, gußeisernen Zäune, die von Spitzen in Form von Kerzenflammen abgeschlossen wurden, ich blieb bei verwucherten Gärten stehen, wo im Dickicht des Unkrauts und der riesigen Klettenblätter hölzerne Figuren von Zwergen, Schwänen und langhaarigen Prinzessinnen versteckt waren, ich betrachtete die vom Moos grünen Lauben, die mit Glyzinien oder wildem Wein bewachsen waren, leichtfüßig sprang ich über die Pfützen, umging die Pfosten der Hydranten und dachte an Großvater Karol, der nie gern in diese Stadt gekommen war, dachte an meinen Vater, der diese Stadt liebgewonnen hatte, dachte an mich, daran, daß ich zwischen ihnen stand wie jemand an einer Straßenkreuzung, neben einem steinernen Wegweiser, auf dem Wasser, Sand und Wind schon lange alle Buchstaben verwischt haben.
»Mein Gott, was hast du denn gemacht?« sagte Mama. »Wo treibst du dich denn stundenlang herum?« Aber das waren rhetorische Fragen. Ich trocknete meine Füße am Küchenherd, blätterte die Jahrgänge des »Morze« mit den Modellen der Segelschiffe durch; Vater kam müde und schweigsam heim vom Bahnhof, wir aßen Kartoffelsuppe, als Hauptgericht Kartoffeln mit Blumenkohl, manchmal aßen wir auch Nachtisch, und dann ging Vater ins Zimmer, schaltete Beethoven oder den »Pionier« ein und döste bei den Klängen der Musik oder der Nachmittagsnachrichten ein; ich wußte, daß Mama ihn, wenn er aufwachte, wieder nach dieser unglückseligen Kurbelwelle und nach seiner Unterschrift ausfragen würde, besser gesagt, nach dem Fehlen der Unterschrift, und dann würde er böse werden, würde mit großen Schritten durchs Zimmer gehen und wie ein Prediger mit den Händen gestikulieren, würde die Stimme erheben und sie dann senken bis zum Flüsterton, denn er hatte doch schon alles erklärt - die Eile der Direktoren, den Termin des Stapellaufs und diesen ganzen Lärm um den Bau der Marschall Schukow, die keinen Pfifferling wert war, denn man konnte ein Schiff nicht schneller bauen, als das eben möglich war, das gleiche galt für die Pläne, die von Fehlern nur so wimmelten, aber keiner wollte das hören, dafür wurde viel über Freundschaft geredet und über verdächtige Elemente, die offenbar diese Freundschaft nicht wollten und den schnellen Marsch ins großartige einundzwanzigste Jahrhundert verzögerten.
»Ohne mich«, sagte Vater dann zum Schluß seiner Rede und zog oft eine Schachtel mit Fotografien heraus, um seine Laune zu heben, und dann kam ein ganz ungewöhnlicher Augenblick, denn an unserem Tisch erschien Großvater Karol in der Uniform eines Leutnants der k. u. k. Artillerie, neben ihm stand Baron von Moll mit Reitstiefeln und einem Säbel, den er gerade in den Boden stieß, die beiden hatten Krüge mit schäumendem Bier in der Hand, hinter ihrem Rücken war der Lauf einer riesigen Kanone zu sehen, und sie lächelten wie zwei Herren in einem Kurbad, wo gerade der Radetzkymarsch gespielt wird — bis zur nächsten Fotografie, wo Großvater Karol schon allein stand, auf dem Hintergrund verbrannter Häuser, mit den Abzeichen eines Oberleutnants, und uns nicht mehr so fröhlich anschaute wie das letzte Mal, sicherlich deshalb, weil von Baron von Moll nur ein unförmiger Klumpen Fleisch übriggeblieben war oder vielleicht auch, weil er keinen Bierkrug in der Hand hielt und hinter ihm die Stadt brannte.
»Das ist Gorlice«, sagte Vater, »1915, im Jahr der österreichischen Offensive in den Ostkarpaten. Und das ist dein Großvater mit Präsident Moscicki«, er gab mir das nächste Bild, »schon im freien Polen, als sie eine Fabrik bei Tarnów eröffnen.«
Ich betrachtete Großvater Karol, der in Frack und Zylinder neben dem Präsidenten stand, und obwohl er keinen Krug mit Bier in der Hand hatte, lächelten seine Augen wie auf dem Bild mit Oma Maria, wo sie aus der Kathedrale von Lemberg kamen, er im Frack, aber ohne Zylinder, sie mit weißem Kleid und weißem Hut, einen Strauß Maiglöckchen in der rechten Hand. Ihr Gesicht in der prallen Sonne des Lemberger Nachmittags, ganz ohne Falten, war nicht das gleiche Gesicht, das ich von den Winterabenden in unserer Wohnung kannte, wenn sie mir über die Fahrten des Odysseus oder von der schönen Helena aus einem Buch Parandowskis vorlas. Aber der Duft der Maiglöckchen begleitete sie unverändert, als hätte sie diesen Strauß, in ihrer Handtasche verborgen, ihr ganzes Leben lang mit sich getragen.
Vater wurde nachdenklich über den Fotografien. Ihre bräunliche Färbung machte ihn melancholisch. Nie schaute er sie alle zu Ende an, er seufzte und legte sie in die Schachtel zurück. »Nächstes Mal«, sagte er leise und ging in die Küche, wo er den ganzen Abend Zigaretten rauchte und Tee trank.
Mama machte das Bett, der Regen trommelte an die Scheiben, und ich dachte über die Gesichter auf den Fotografien nach, besonders über die unbekannten, die auf der Rückseite des vergilbten Papiers nicht fein säuberlich beschriftet waren. Der Mann in der weißen Schürze, der Großvater Karol und Baron von Moll das Bier reichte, lächelte mir verständnisvoll zu, als könnte er ihr Gespräch hören, als wüßte er, worüber sie vor dem Wirtshaus in Nordmähren plauderten. Die Frau mit dem schwarzen Hütchen und dem Schleier, die hinter Präsident Moscicki stand, sah mich dagegen fragend an, als sollte ich ihr weiteres oder früheres Schicksal erraten. Der Mann auf den Stufen der Lemberger Kathedrale war unbestimmt und fern, sicher befand er sich zufällig dort und schaute sich die Hochzeit von Maria und Karol an, wie man sich eben in der Kirche zufällig Hochzeiten anschaut, oder vielleicht war er auch ein verspäteter Gast, einer von denen, die immer und überall zu spät kommen, sogar zum eigenen Begräbnis.
Ich schlief ein mit diesen unbekannten Gesichtern vor Augen, die langsam in der Dunkelheit verschwanden, wie die Schiffe im Schlund des Kanalisationsschachts. Um diese Stelle kreiste ich sogar im Traum; ich watete im dunkelgrünen Wasser, hielt das Ohr an den unsichtbaren Wasserfall und lauschte dem unablässigen Rauschen, Glucksen und Plätschern, aber immer wieder hielt mich der Blick des Pfarrers zurück, scharf und wachsam, als wäre dort, auf der anderen Seite, eine Kraft verborgen, an die man besser nicht rührte.
Und so wußten weder Vater noch ich, wenn ich mich über die Öffnung des gußeisernen Deckels beugte, den hochzuheben ich mich nicht getraute, nichts, aber auch gar nichts davon, daß sich die Zeit der Weinbergschnecken näherte und mit großen Schritten auf uns zukam.
Eines Tages sah ich Vater an der Einmündung der Straße. Er ging langsam, den Kopf gesenkt, die Tasche hing ihm von der Schulter wie ein leerer Sack, und als ich auf ihn zulief, um zu fragen, worüber er heute mit den Arbeitern auf der Laderampe gesprochen hatte und warum er so früh vom Bahnhof nach Hause kam, sagte er: »Ich werde keine Bahnsteige mehr kehren«, aber das war kein zorniges oder heldenhaftes Bekenntnis, nein, Vater sprach mit eher matter, trauriger Stimme. Und als wir an den Kastanien vorbeikamen, die in der Hitze angenehme Kühle und Erholung spendeten und in deren Blättern an diesem Tag Regentropfen raschelten, als wir also an diesen Kastanienbäumen vorbeikamen, erzählte er von zwei Männern, die am Morgen auf dem Bahnhof erschienen waren und dem Stationsvorsteher klar gemacht hatten, wer mein Vater in Wirklichkeit war, worauf sie kategorisch erklärt hatten, daß er als Ingenieur dort nicht arbeiten dürfe, denn das wäre doch eine offene Provokation, »eine gegen den Fortschritt und unsere Errungenschaften gerichtete Provokation«, so sagten sie, »eine Provokation, die in eine bestimmte Richtung zielt.« Da nahm der Vorsteher Vater zu sich und lachte belustigt: »Da haben Sie mich aber an der Nase herumgeführt.« Und er hüpfte auf dem Stuhl: »Sie sind mir ja ein Witzbold«, kicherte er, »es tut mir wirklich leid, aber hier können Sie nicht arbeiten, das verstehen Sie doch selbst, Herr Ingenieur!« Vater erklärte mir — wir waren schon am Haustor angelangt —, daß er in den Personalbogen der Polnischen Staatlichen Eisenbahn »unqualifizierter Arbeiter« eingetragen hatte, was zwar eine Lüge, aber gerechtfertigt gewesen sei, denn als Ingenieur hätte er nirgends Arbeit gefunden.
»Wenn das so ist«, Mamas Ton wurde unternehmungslustig, »dann wandern wir nach Amerika aus! Dort werden auch Schiffe hergestellt, und nicht unbedingt solche wie die Marschall Schukow!« Und als Mamas Worte um die Pässe kreisten, um die Visa, das Geld, als sie überlegte, wie man das bekommen könnte, was ohne entsprechende Einflüsse und Protektion nicht zu bekommen war, ganz zu schweigen von den Karten für den Überseedampfer, der uns direkt nach New York bringen sollte, schien mein Vater noch verlassener und einsamer als auf dem Bahnhof.
Wie er hatte auch ich keine Lust, nach Amerika zu fahren; ich wollte meine von Kastanien gesäumte Straße nicht gegen die Freiheitsstatue oder die Wolkenkratzer tauschen, wollte nicht Kaugummi kauen, Baseball spielen und Micky-Maus-Filme anschauen, die mir nie gefallen hatten. Ich hängte mich daher um so mehr an Vater, suchte den Kontakt zu ihm, und so verbrachten wir viele Stunden über den Papierbögen, auf die er mit sicherer Hand den Rumpf des Kreuzers Spalato zeichnete, die Umrisse des Panzerschiffs Kaiser Max oder der Fregatte Radetzky — meistens waren es diese Schiffe, denn auf ihnen hatte der Vater von Oma Maria gedient, Tadeusz, Mechaniker der k. u. k. Kriegsmarine von Österreich-Ungarn in der Adria.
»Die Spalato«, sagte Vater, »fünfundfünfzig Meter lang, acht Meter breit, Wasserverdrängung drei Komma sieben Tonnen, dazu Torpedorohre und Geschütze von Krupp, schau nur, was für welche!« Und er holte aus der Schachtel das Foto von Urgroßvater Tadeusz, der in der Uniform eines Ingenieurseleven auf dem Deck der Spalato stand, wahrscheinlich irgendwo in Triest oder Pula, mit einem Arm Herrn Ferdynand Karolka umfassend, ebenfalls einen Eleven, und mit dem anderen Julius von Petravic, was ziemlich ungewöhnlich klang, denn »von« paßte nicht zu Petravic — war dies doch ein kroatischer und kein deutscher Name.
»Mit diesem Schiff«, sagte Vater und kam ins Träumen, »sind sie damals nach Indien gefahren, mit Konteradmiral Manfroni, 1889 oder 1890. Da muß man nachschauen«, fügte er hinzu und holte das nächste Foto aus der Schachtel: Urgroßvater Tadeusz trug hier nicht mehr die Uniform der k. u. k. Kriegsmarine, sondern einen Gehrock, und schaute uns mit aufmerksamem, tiefem Blick an. Am unteren Rand der Fotografie war eine mit einem Silberstift nachgezogene Schrift eingeprägt: »Atelier Artistique Photographique Stella«. Ich war entzückt von der Form dieser Buchstaben wie auch von dem Doppeladler der Monarchie, ebenfalls eingeprägt und silbern. »Lemberg, 3. Mai 1911«, las ich langsam, und dann zeigte Vater eine Postkarte, auf der das Polytechnikum abgebildet war, wo der ehemalige Eleve Mechanik und Physik lehrte, wo er Professor wurde und später Geheimer Hofrat. Und ich sah, wie er in seinem Gehrock über den Hetmanswall schritt, wie er am Sobieski-Denkmal vorbeiging und wie ihm auf das graue, kurzgeschnittene Haar und auf die Klappen des Gehrocks langsam Akazienblüten fielen; ich sah ihn immer deutlicher in dieser seltsamen, mir unbekannten Stadt, die Lwów, Lemberg, Lwiw hieß, der Stadt, die ein Polytechnikum, ein Theater, einen Bahnhof hatte, aber keinen Hafen und keine Werft, und plötzlich begriff ich, warum mein Vater gleich nach dem Zweiten Weltkrieg nach Danzig gekommen war, warum er sich ins Polytechnikum eingeschrieben und Schiffsbau studiert hatte.
Mama schickte Briefe nach Warschau, an Büros, Behörden und Konsulate, aber irgendwie kam keine Antwort. Unterdessen blätterte Vater jeden Morgen die Zeitung durch, las die Traueranzeigen, die Wettervorhersage und die Kleinanzeigen, und genau da stieß er in der Abteilung »Verschiedenes« zwischen den Angeboten einer gebrauchten Waschmaschine, eines Persianermantels und eines Begoniensetzlings auf die Spur der Weinbergschnecken, die seit Anfang dieses Sommers auf uns warteten. »Hohe Ankaufspreise«, sagte er eines Tages, lächelte geheimnisvoll, zog seine Jacke an und ging weg. Und als er nach zwei Stunden wiederkam, erhellte sein Lächeln die Wohnung, als hätte es plötzlich aufgehört zu regnen und der Wind hätte alle Wolken über unserer Stadt und der Bucht vertrieben. »Morgen machen wir uns an die Arbeit«, verkündete er, wenn du mir hilfst, verdienen wir ein bißchen Geld.«
»Das ist ja ekelhaft«, schnitt ihm Mama das Wort ab. Sie meinte nicht das Geld, sondern die im Gras und in den Blättern versteckten Schnecken, die wir sammeln würden. »Wie kann man so was in den Mund nehmen?«
»Das kann man wohl nicht«, stimmte Vater zu, »wenn man kein Franzose ist.« Und er erklärte eifrig, daß die Weinbergschnecken, für die wir Geld bekommen sollten, direkt nach Paris gebracht würden, wo sie, entsprechend zubereitet, als Delikatesse, als auserlesene Vorspeise auf den Tisch kämen, denn die Franzosen seien ein wählerisches Volk und nähmen nicht etwas X-Beliebiges in den Mund, wie etwa - mit Verlaub - wir oder vor allem die Russen.
So sagte er, und am nächsten Tag machten wir uns in Gummistiefeln, Regenmänteln und mit Körben in der Hand auf in den Wald, an der Auferstehungskirche vorbei. Als der Pfarrer uns winkte und uns viel Glück beim Pilzesammeln wünschte, antwortete Vater, »vergelt's Gott«, beugte sich im nächsten Augenblick über ein Farnbüschel und holte die erste Weinbergschnecke aus dem feuchten Gras. Er drehte sie vorsichtig zwischen den Fingern, betrachtete die Form des Gehäuses und die Fühler, legte die Schnecke dann in den mit Blättern ausgelegten Korb und ging weiter, wie jemand, der das ganze Leben nichts anderes gemacht hat. Ich folgte ihm und spürte, daß ich eine andere Welt betrat. Ohne Bedauern gab ich den Bach und die Pfützen auf und auch den Ort, wo unter dem Wasser die geheime Pforte zur Unterwelt verborgen war, ohne Bedauern gab ich die Schiffe und die k. u. k. Kriegsmarine von Österreich-Ungarn in der Adria auf, denn seit dem Augenblick, als Vater die erste Weinbergschnecke in den Korb legte, die er unter dem Farnstrauch gleich hinter der Auferstehungskirche gefunden hatte, spürte ich, daß unsere Arbeit kein gewöhnliches Geldverdienen war.
Von da an breitete Vater jeden Abend die riesige Karte mit der Aufschrift »Freistaat Danzig« auf dem Tisch aus, zeichnete darauf unsichtbare Kreise und sagte: »Hier waren wir noch nicht«, während ich ungeschickt buchstabierte »Stolzenberg«, »Luftkurort Oliva«, »Nawitzweg«, »Glettkau«, »Langfuhr« und verblüfft entdeckte, daß diese sonderbaren Namen einfach Pohulanka, Oliwa, Dolne Mlyny in Bretowo, Jelitkowo oder Wrzeszcz bedeuteten; und dann bemerkte ich noch erstaunter, daß einige dieser Namen stärker waren als der Krieg, die Umsiedlungen und die Brände und ihren Klang nur unerheblich und gleichsam oberflächlich geändert hatten - wie Ohra zu Orunia, wie Brösen zu Brzezno, wie Schidlitz zu Siedlce. Doch am meisten verblüfften mich in dieser Schneckengeographie die Orte, die ihre Namen überhaupt nicht geändert hatten, die bei ihnen geblieben waren wie alte Leute in ihren eingefahrenen Gleisen. Und während ich mit Vater über die von Klüften durchschnittenen Hügel von Emaus ging, von wo aus man die Bucht und die auf der Reede wartenden Schiffe sehen konnte, oder während wir die Weinbergschnecken aus dem Dickicht des Klosterparks in Oliwa fischten, dachte ich an die Geschichte, in der statt der Bucht der Spiegel des Sees von Genezareth vorkommt und statt des Klosterparks in Oliwa ein Garten voller Olivenbäume.
»Glaubst du, daß er vielleicht hier vorbeigekommen ist?« fragte ich Vater, und da wandte er sehr nachdenklich den Blick von den Blättern, Gräsern und Schnecken ab und sagte mit ruhiger Stimme, alles sei möglich; unsere Sinne führten uns in die Irre und machten sich oftmals über den gesunden Menschenverstand lustig, also sollten wir ihnen nicht allzusehr trauen, und wir könnten genauso gut etwas sehen, was es nicht gebe, wie auch etwas nicht sehen, was es gebe.
»Es gibt also«, schloß er mit erhobenem Finger, »Dinge, die wir uns nicht einmal träumen lassen und die unser Vorstellungsvermögen übersteigen, die aber zweifellos um uns herum existieren, wenn wir es auch nicht wissen«.
Diese Antwort befriedigte mich nicht. Ich wollte, daß mein Vater »ja« oder »nein« sagte, was viel einfacher gewesen wäre. Ich verstand nicht, warum unsere Augen uns irreführen sollten, ebenso wie das Gehör oder der Tastsinn, und als wir über den sandigen Weg, an den hohen Linden vorbei, den Hügel bei Emaus hinuntergingen, fragte ich deshalb voller Zweifel, ob das, was wir sähen und hörten und mit unseren Händen anfaßten, wirklich existiere: die roten Dächer der Häuser, die alten Bäume, das Rauschen des Regens oder der violette Mantel der Bucht, der sich unter unseren Füßen bis weit hinter die Linie der Werftkräne hinzog. Vater bückte sich, hob eine Schnecke auf und sagte, während er das Gehäuse betrachtete: »Beweisen kann man es nicht. Das ist keine mathematische Gleichung. Aber verstehst du«, die Schnecke wanderte in den Korb, und ich spürte Vaters Hand auf meiner Schulter, »es gibt jemanden, der aufpaßt, daß wir nicht irregehen, der uns den Weg zeigt.«
»Gott?« fragte ich.
»Ja«, antwortete er leise, und in seiner Feststellung lag so viel Sicherheit, sein kurzes »ja« war so einfach, klar und selbstverständlich, daß ich nicht weiterfragte - als breitete sich über den Hügeln von Emaus und über unserer ganzen Stadt plötzlich der unsichtbare Blick aus, der es nicht zuließ, daß wir irrten, und der bewirkte, daß alles um uns herum wunderbar wirklich war, so wie die Weinbergschnecken, die Blätter, die Pfützen und der Wassertropfen, der am Regenmantel meines Vaters abprallte.
Nachmittags gingen wir zu der grünen Bude, wo Herr Kosterke, auf einem Holzbein humpelnd, die Schnecken wog, mit Kopierstift etwas in fettige Bögen eintrug, meinen Vater unterschreiben ließ und uns das Geld auszahlte. Fünf-Zloty-Stücke mit einem Fischer, der Netze zieht, Münzen mit dem Porträt Tadeusz Kosciuszkos, manchmal sogar eine rote Banknote mit dem Gesicht eines Arbeiters wanderten in Vaters Tasche, und ich schaute Herrn Kosterke zu, der die gleiche Stupsnase hatte wie Tadeusz Kosciuszko, mit hartem, deutschem Akzent sprach und nach Machorka und Spiritus roch. Nach dem Geschäft, als sich die Schnecken in einer speziellen, mit Gras und Blättern ausgelegten Kiste befanden, setzte sich Vater auf die wacklige Bank, bot Herrn Kosterke eine Zigarette an, und sie begannen über das Wetter und den Ankauf von Schnecken zu reden, danach kamen sie beide in Schwung, überschritten die Staats- und Zollgrenzen, gründeten eine Filiale der größten Weinbergschneckenfirma Mitteleuropas, zählten riesige Summen zusammen, eroberten immer neue Märkte und machten zum Schluß eine Schneckenkonservenfabrik mit dem poetischen Namen »Laura« auf, denn so hatte die Frau von Herrn Kosterke geheißen, mit der er vor dem Krieg einen Kolonialwarenladen an der Ecke der Hubertusburgerallee betrieben hatte. »Wo war denn diese Straße?« fragte mein Vater, »ich galube, ich hab sie auf meinem Plan nicht gesehen«, und da sprach Herr Kosterke von der Kreuzung bei der Ausfahrt aus der Stadt und von dem Laden, wo er Kolonialwaren aus der ganzen Welt verkauft hatte. Er erzählte von seiner Frau und seinen Töchtern und davon, daß er jetzt allein war mit seinem Holzbein; das richtige hatte er 1946 verloren, als er auf eine deutsche Mine getreten war, und sicher war er deshalb nicht nach Deutschland gefahren, weil er den letzten Zug verpaßt hatte, und später wollte er nicht mehr, um nicht womöglich noch das zweite, gesunde Bein zu verlieren, und es war sehr schwer für ihn, wenn die Leute sagten, daß er, Kosterke, Deutscher sei, dabei war er Danziger, nur Danziger, und polnisch sprach er fast genauso gut wie deutsch.
»Hubertusburgerallee«, sagte Vater nachdenklich, »das ist ein schöner Name, ja, ich werde diese Straße suchen«; und da kam Herr Kosterke aus dem Innern der Bude gehumpelt und brachte eine Flasche Spiritus und zwei Gläschen, und die beiden tranken auf ihre Gesundheit wie zwei seit langem miteinander befreundete Männer, und ich betrachtete ihre von einer scharfen Grimasse verzerrten Gesichter, schaute zu, wie sie die sauren Gurken aßen, die sie aus einem Glas fischten, in dem Dill, ein Kirschblatt und ein Stückchen Knoblauch schwammen, und ich wußte jetzt, daß wir nie nach Amerika fahren würden, zur Freiheit und zum Geld, denn dank der Schnecken hatten wir etwas zu essen, und wenn wir die Hügel bei Emaus überquerten, das Tal des Strießbachs durchstöberten oder durch den Wald von Oliwa wanderten, waren mein Vater und ich wirklich freie Menschen.
»Die Zeit der Schnecken ist bald vorbei«, sagte eines Tages Herr Kosterke, »und ich werde mich wieder den Flaschen und dem Altpapier zuwenden, und Sie, Herr Ingenieur?« Vater zuckte mit den Schultern. »Vielleicht baue ich ein Segelboot«, sagte er und drehte das leere Gläschen in der Hand, »und wir machen eine weite Reise? Das wäre für meinen Sohn besser als die Schule! Die Kieler Förde, der Ärmelkanal, dann der Golf von Biskaya, Gibraltar«, zählte er in einem Atemzug auf, »das Mittelmeer, die Ägäis und zum Schluß Ithaka! Wir fahren um Ithaka herum und dann wieder nach Hause, und Ihnen, Herr Kosterke, schicken wir Postkarten aus Hamburg und Marseille. Was sagen Sie dazu?«
Der ehemalige Kolonialwarenhändler aus der Hubertusburgerallee schaute uns schweigend an. Und plötzlich, wie durch die Berührung einer unsichtbaren Hand, begannen sich in der dünnen Luft der Holzbude die Zeitebenen zu vermischen, und der dunkle Geschäftsraum füllte sich mit dem Duft von Kaffee, Zimt, Ingwer, Muskat, mit dem Duft von Nelken und Moselwein, Herr Kosterke besaß wieder sein echtes Bein und stand hinter der blitzenden Theke aus Eichenholz, stand da und rauchte eine Zigarette der Marke Vineta von der Danziger Tabakmonopolaktiengesellschaft, während mein Vater auf der anderen Seite des Tresens eine im Lager von Kummer am Grünen Tor gekaufte Okassa Zarotto rauchte, also ein Zigarette der Breslauer Firma Halpaus, und Herrn Kosterke fragte: »Wie geht das Geschäft?« Da antwortete der Kolonialwarenhändler: Nicht so gut wie früher, denn seit die Braunhemden die Straßen unserer freien Stadt, seit die Braunhemden den Senat und die Außenpolitik beherrschten, seit sie einen Zollkrieg mit Polen führten, gingen die Geschäfte nicht besonders. Der Gulden falle Hals über Kopf, und er, Kosterke, werde wohl ein Konto bei einer polnischen Bank in Gdynia eröffnen, was zwar nicht so ganz legal, aber nützlich sei, denn der polnische Zloty sei stabil und schwanke kein bißchen, wie der Schweizer Franken. Vater drehte die sandfarbene Schachtel der Okassa Zarotto zwischen den Fingern, von der ihn das Bild einer schönen Frau anblickte: Ihre entblößten Schultern, ihr klassisches Profil, die Augenbrauen und die Locken ihres schwarzen Haares, mit einer Orchidee geschmückt, waren wie ein geheimnisvoller, verführerischer Hauch der Levante; und während Herr Kosterke mit gedämpfter Stimme von den Würdenträgern der NSDAP erzählte, die, wie der Senatspräsident der Freien Stadt, Rauschning, ihr Geld aus den Danziger Banken zurückgezogen und in den polnischen, jenseits der Grenze, angelegt hätten, während der entrüstete Herr Kosterke von den Sozialdemokraten erzählte, die auf einer Versammlung von den Braunhemden zusammengeschlagen worden seien, und von den Christdemokraten, die im Gefängnis säßen, während er, nun im Flüsterton, sagte, es werde eine schwere Zeit kommen für die Juden und Polen und für alle anständigen Leute, da verschlang mein Vater mit den Augen das griechische Profil der Frau, den schlanken Hals und die glatten Wangen, als wäre das Medaillon mit ihrem Porträt nicht ein Aufdruck auf der sandfarbenen Schachtel der Okassa Zarotto, sondern eine Miniatur von Mehoffer, dieselbe, die in der Lemberger Wohnung in der Ujejski-Straße über dem Schreibtisch von Urgroßvater Tadeusz hing und seine jung verstorbene Frau aus der ungarischen Familie Shegivi zeigte.
»Ja, ja«, sagte Vater, »es kommen schwere Zeiten, aber waren sie wirklich leichter früher?«
Der Duft von Ingwer, Muskat und Nelken, der Duft türkischen Tabaks verflüchtigte sich unmerklich, ähnlich wie das blaugelbe Päckchen der Vineta-Zigaretten und die sandfarbene Schachtel der Okassa Zarotto, und Herr Kosterke, nun wieder mit dem Holzbein, beugte sich zu meinem Vater hinüber und flüsterte ihm geheime Informationen ins Ohr:
»Die meisten gibt's auf den Friedhöfen, auf diesen stillgelegten und überwucherten; das sind Friedhofstiere, ich sag's Ihnen. Und ich weiß sogar warum! Die Sträucher und Blätter dort haben einen besonderen Geschmack, weil sie ein bißchen bessere Säfte aus dem Boden ziehen, die Weinbergschnecken spüren das, wissen Sie, und deshalb sollten Sie, bevor die Saison vorbei ist, noch viele sammeln, gerade dort.«
Regentropfen rannen am Dach der Bude herunter, Herr Kosterke stellte die Spiritusflasche hinter den Tresen, und mein Vater hörte der Geschichte von den Friedhöfen und Weinbergschnecken etwas mißtrauisch zu, bis er schließlich höflich nickte und sagte, wir müßten jetzt gehen, denn es sei schon spät. In seinem Blick entdeckte ich eine Mischung aus Erstaunen und Erregung. »Was schwatzt denn der Alte!« sagte er auf dem Heimweg. »Die Schnecken leben dort, wo es grün ist, das ist alles!«
Aber die folgenden Tage verwirrten uns vollends. Auf dem Rückweg von den Dolne Mlyny über Bretowo machten wir am Rande des alten Friedhofs halt, wo wir zwischen überwucherten Grabsteinen mit deutschen Inschriften, zwischen zertrümmerten Engelsfiguren und morschen, mit Knöterich umrankten Kreuzen auf ein wahres Königreich der Schnecken stießen. Man mußte aufpassen, daß man nicht die Schalen der im hohen Gras versteckten Tiere zertrat, und es genügte, einen Zweig des wilden Flieders oder des Geißblatts hochzuheben, um ganze Familien von ihnen zu finden, ganze Clans von Weinbergschnecken, zu dreien oder vieren zusammengeklebt, als fürchteten sie sich vor der Einsamkeit oder als hielten sie irgendwelche Liebesmysterien ab.
Wir füllten nicht nur unsere Körbe bis zum Rand, sondern auch die zusätzlichen Sack aus grauem Leinen. Vater schwieg, und als Herr Kosterke uns die roten Geldscheine mit dem Gesicht des Arbeiters auszahlte, sagte ich, die Weinbergschnecken seien wohl Abgesandte aus der Unterwelt.
»Was erzählst du da!« sagte Vater etwas gereizt. »Wie kommst du denn auf so einen Gedanken?«
Doch als wir am nächsten Tag am Polytechnikum vorbeigingen und, übrigens wie zufällig, auf die überwucherten Wege des Friedhofs gelangten, wo man einst Deutsche begraben hatte und wo sich heute nur noch Säufer und Penner verkrochen, und gleich darauf zwischen Trauerweiden, Weiß- und Rotbuchen und Fichten noch mehr Weinbergschnecken fanden als in Bretowo, hielt Vater es nicht mehr aus:
»Tatsächlich, das ist merkwürdig. Aber ob das etwas mit dem Tod zu tun hat?«
Darauf wußte ich keine Antwort. Die Welt der Schnecken war verschwiegen und unzugänglich, und ihre mit einem silbernen Faden gemächlich markierten Wege schienen mir rätselhaft. Hatte die Tatsache, daß sie sich gerade hier, auf dem Friedhof, aufhielten, wirklich etwas mit, sagen wir, Hugo Toller zu tun, der am 17. Oktober 1938 in Wrzeszcz gestorben war? Oder mit einem Doktor Merz, Musiker und Dirigent, der kurz vor Ende des Krieges in die Ewigkeit eingegangen war, allerdings bevor die Rechtstadt gebrannt und die Häuser, Speicher und Kirchen sich in Staub verwandelt hatten? Nein, darauf wußte ich keine Antwort, und deshalb fragte ich Vater, was das eigentlich bedeute - in die Ewigkeit eingehen? War das eine Verbindung mit Gott? Und wo war der Ort, den wir Ewigkeit nennen? Über uns, da oben? Oder eher unten? Oder war diese Ewigkeit vielleicht einfach irgendwo um uns herum und wir konnten sie nur nicht sehen, genauso, wie wir die Luft nicht sehen, die uns umgibt und die wir - ohne daran zu denken - einatmen? Vater legte die Weinbergschnecken in die Körbe.
»Ich weiß nur, daß es Gott gibt und wir alle Angst vor dem Tod haben«, sagte er nach kurzem Nachdenken. »Aber alles übrige, alles übrige sind nur Vermutungen.«
»Hast du auch Angst vor dem Tod?« fragte ich.
»Ja, ich auch.«
»Und wie ist das, wenn man stirbt?«
Vater antwortete nicht sofort. Aber er wollte offensichtlich etwas erklären, nur zögerte er noch, überlegte, als mühte er sich mit dem Ansatz einer Gleichung mit mehreren Unbekannten ab. »Das Geheimnis ist die Bewegung. Verstehst du? Die Bewegung von Teilchen, von Körpern. Da, wo es sie nicht gibt, gibt es auch kein Leben. Der Tod ist also ein Aufhören jeglicher Veränderung, eine völlige Verneinung der Bewegung in jeder Form. Verstehst du?«
Ich nickte, und Vater erzählte, durch das kniehohe Gras stapfend, weiter, daß der Tod einen Zustand bezeichne, in dem jeder Schmerz und jedes Leiden aufhöre und daß er deshalb unter bestimmten Umständen für manche Menschen auch etwas Wünschenswertes sein könne. Als Zustand absoluter Ruhe und Stille, die wir uns nicht einmal vorstellen könnten.
Aber ich stellte mir diese Stille vor. Ich sah sie. Als eine große, über unserer Stadt, über der Bucht und den Hügeln ausgebreitete Decke, unter der Großvater Karol schlief, Urgroßvater Tadeusz und seine junge Frau, der Eleve Karolka, Baron von Moll und der dritte Mechaniker von Petravic, die Frau mit dem schwarzen Hütchen und dem Schleier, die hinter Präsident Moscicki stand, auch der Mann auf den Stufen der Lemberger Kathedrale, all die, die ich nicht kannte und nicht kennen konnte, versunken in der ungeheuren Stille, durch die mit langsamer Bewegung die Weinbergschnecken krochen, die mit den dunklen und die mit den hellen Häuschen, die Weinbergschnecken, die ihre Fühler ausstreckten, um damit die Stimmen der Toten aufzufangen.
Vater wurde von Tag zu Tag schweigsamer. Vielleicht, weil die Saison sich dem Ende näherte, oder vielleicht wegen der Nachbarn, die schon von unserer Tätigkeit erfahren hatten und keine allzu klugen Bemerkungen austauschten. Jedenfalls zeigte Vater am letzten Tag, und das war der Johannistag, Zeichen von Genugtuung.
»Schluß mit den Schnecken«, sagte er, »jetzt sollen die Franzosen sich den Kopf über sie zerbrechen.«
Und als wir durch die Gegend des Bischofsbergs streiften, das Gebüsch und die verwilderten Wege des Parks durchstöberten, als wir zum letzten Mal unter Blättern und Gras nach Schnecken suchten, sagte mein Vater, daß wir in all diesen Tagen ziemlich viel Geld verdient hätten und uns keine Sorgen um den nächsten Monat zu machen bräuchten.
»So was könnte ich das ganze Jahr machen«, sagte ich, »ich könnte immer so mit dir durch die Gegend gehen, und wenn es an Schnecken fehlt, könnten wir Kräuter sammeln und trocknen und sie dann kranken Leuten verkaufen.«
»Ja«, lachte er, »das ist eine gute Idee. Wenn uns wieder das Geld ausgeht, machen wir das bestimmt.«
Und um unseren letzten Schneckenlohn zu verdienen, um an diesem Abend einige rote Scheine heimzubringen und sie vor Mama auf den Tisch zu legen, tummelten wir uns in den Sträuchern wie richtige Jäger, versteckten uns in den dichten, grünen Tunnels, die seit Beginn des Sommers feucht waren, und bemerkten nicht einmal, wie die Dämmerung hereinbrach und damit die Stunde kam, wo der Laden zumachte.
»Das macht nichts, dann lassen wir sie eben frei.« Bevor er jedoch den Korb auf die Erde stellte, sahen wir etwas ganz Außergewöhnliches: Dutzende von Weinbergschnecken krochen unter den Büschen hervor, verließen vor unseren Augen ihre Schlupfwinkel und begaben sich in dieselbe Richtung — auf den Gipfel des Hügels. Es wurden immer mehr, waren nicht mehr Dutzende, sondern Hunderte. »Guck mal, da«, rief mein Vater. »Da, und da«, sagte er immer aufgeregter, »die marschieren ja wie bei einer Parade!«
Und tatsächlich — die Schnecken krochen eine nach der anderen, emsig die Fühler ausgestreckt, den Berg hinauf, als hätten sie dort einen Treffpunkt. »So was hab ich noch nie gesehen, gehen wir«, sagte Vater, »wir müssen sehen, wohin sie spazieren.«
Wir gingen die dahinkriechende Linie der Schnecken entlang. Sie sah unglaublich aus: Je weiter es den Hügel hinaufging, desto mehr Weinbergschnecken schlossen sich auf Seitenwegen der pulsierenden Straße an, die an der Mündung der Lichtung schon völlig von den wandernden Schalen bedeckt war.
»Wie die Aale in der Sargassosee«, hörte ich Vater flüstern, »dahinter muß ein Geheimnis stecken.«
Aber das, was wir auf dem Hügel sahen, verblüffte uns noch mehr. Mitten auf der Lichtung ragte ein riesiger Stein aus dem Boden, einer von vielen, die einst die Gletscher über den Hügel verstreut hatten. Er erhob sich mit seinen steilen Seiten bis auf Menschengröße und erinnerte in der Form an eine Träne, die nur ein mythischer Stolem vergossen haben konnte. Vorsichtig, beinahe auf Zehenspitzen, um auch ja keine Schnecke zu zertreten, näherten wir uns dem Felsen und blieben dort wie angewurzelt stehen, als hätten wir uns selbst in Steine verwandelt.
»Mein Gott, was machen die denn?« sagte Vater leise.
Die Schnecken versuchten, eine mit Hilfe der anderen, auf den Stein zu klettern, versuchten, ihre Rümpfe an die steile, graue Fläche zu schmiegen und die Spitze zu erklimmen, jedoch vergeblich: Sie hatten die glatte Oberfläche einer fast senkrechten Wand und die Schwerkraft gegen sich, die sie nach unten zog. Sie fielen also ins Gras, in das Knäuel der ineinander verschlungenen Schneckenhäuser und Rümpfe, die, knirschend und knisternd, an eine anschwellende und wieder abfallende Welle erinnerten. Keine der Schnecken kam weiter als bis zur Mitte des Steins, und die Spuren dieser Kraxelei in Form der silbernen Schleimfäden schienen die Basaltoberfläche wie ein dichter, aber feiner und durchsichtiger Panzer zu bedecken. Hypnotisiert von diesem Schneckenknäuel, bemerkten wir gar nicht, daß es aufgehört hatte zu regnen und daß aus den schwarzen Flecken der Büsche und des Gestrüpps Glühwürmchen schwirrten. Sie flogen über die ganze Wiese, und als wir endlich den Blick von dem Stein losrissen, bot sich unseren Augen ein Anblick von wirbelnden Flämmchen, die immer schneller in der Dunkelheit kreisten, im Rhythmus einer unbekannten Musik. »Sie kommen nie auf diesen Stein hinauf«, sagte Vater und zeigte auf die Schnecken. »Und wir werden nie erfahren, warum sie hinauf müssen. Wenn einem von ihnen dieses Kunststück gelingen würde, müßte sich etwas ändern.«
»Was?« fragte ich leise.
»Ich weiß nicht. Aber etwas müßte geschehen.«
»Womit«, fragte ich noch leiser.
»Vielleicht mit der Welt. Ich weiß es nicht«, sagte Vater und leerte die Körbe aus. »Aber gehen wir lieber, wir wollen sie nicht stören.«
Als wir mit leeren Körben den Hügel hinuntergingen, und später, als der Mond über der Stadt stand und wir mit der Straßenbahn am Sobieski-Denkmal und am Polytechnikum vorbeifuhren, entdeckte ich in seinem Blick diesen Hauch von Melancholie, den er in den Augen hatte, wenn er die alten Fotos anschaute oder die Umrisse der k. u. k. Kampfeinheiten auf ein Blatt Papier zeichnete. Und da begriff ich, daß wir nie wieder Schnecken sammeln und nie in einem Gespräch auf die Lichtung und den großen Stein zurückkommen würden, denn auf das, was wir gesehen hatten, legte sich stillschweigend das Siegel des Geheimnisses.
Das bedeutete jedoch nicht, daß die folgenden Tage ausschließlich im Zeichen der Pfützen und des Regens standen. Vater schlich durchs Haus und schaute wieder die Zeitungsanzeigen durch, Mama schrieb immer noch Briefe, auf die es keine Antwort gab, und ich machte, sobald ich eine Weinbergschnecke fand, einen speziellen, von vier Ziegelsteinen begrenzten Auslauf für sie und versuchte unter dem Johannisbeerstrauch, die Geheimnisse der Schnecke zu ergründen. Jeden Morgen begrüßte ich sie mit einem frischen Blatt, jeden Tag hockte ich im Garten und beobachtete lange das Verhalten der Schnecke und ihre Bewegungen, und da ich ihre Sprache nicht kannte, jenes System von Signalen auf unsichtbaren Wellen, die sie mit ihren Fühlern auffing, sprach ich jeden Tag zu ihr in meiner Sprache, in der Hoffnung, daß sie wenigstens einige Wörter verstehen würde. Und tatsächlich, nach einiger Zeit reagierte die Schnecke auf meine Stimme und versteckte sich nicht mehr im Gehäuse, wenn ich sie in die Hand nahm, aber das war alles, was ich erreichte. Sie war meinen Bemühungen gegenüber völlig gleichgültig, und die Gefühlswelt der Weinbergschnecken blieb weiterhin unerforscht.
Die ersten Schultage änderten nicht viel an unserem Verhältnis. Wie vorher brachte ich ihr Salatblätter und versuchte, mich mit ihr zu unterhalten. Bis es schließlich eines Nachts in Strömen goß und gegen Morgen ein scharfer Frost einsetzte. Ich rannte wie verrückt die Treppe hinunter und schoß durch den mit Reif bedeckten Garten. Aber es war schon zu spät.
Unter dem Johannisbeerstrauch hatte sich der weiße Spiegel der gefrorenen Pfütze wie ein gläserner Sargdeckel über der Schnecke geschlossen. Ich schabte den Reif von der durchsichtigen Oberfläche. Da unten ruhte meine Gefangene, wie in einer Kristallkugel. Reglos. Tot. Über ihr Häuschen glitt ein Sonnenstrahl: Er drang in die Tiefe des kreisförmigen Labyrinths, immer weiter, wirbelte in immer schnellerer Bewegung über die Linie der Spirale, bis er schließlich in einem Punkt verschwand, den das Auge nicht mehr wahrnehmen konnte.
Ich erzählte niemandem von diesem Verlust. Die Erwachsenen hatten im übrigen jetzt andere Dinge im Kopf. Die "Marschall Schukow" war in die Bucht ausgelaufen, und während der Probezeit war die Kurbelwelle gebrochen. Vater kehrte wieder zu seiner Arbeit am Reißbrett zurück, Mama machte Ordnung im Schrank und in den Schubladen, wie immer, wenn Oma Maria ihren Besuch ankündigte.
Die Sonne schmolz das Eis, und ein starker Wind von der See, ein Anzeichen für die nahenden Herbststürme, trocknete alle Pfützen in der Umgebung. Wieder strich ich um den Kanalisationsschacht herum, den jetzt die Septembersonne beleuchtete. Ich blickte zur Auferstehungskirche, zum hölzernen Glockenturm, zu den roten Dächern der Häuser, bis ich schließlich begann, den zerbröckelnden Sand von dem gußeisernen Deckel zu scharren. Allmählich wurden darunter Buchstaben sichtbar, die sich zu einer Inschrift fügten: Kanalisation von Danzig. Ich hätte endlich den Deckel hochheben, hätte hineinschauen können; aber jetzt war es nicht mehr nötig.
-
Country in which the text is setPoland
-
Featured locationsGdańsk - Danzig
-
Impact
In 1987, in the last years of communist Poland, a young prose writer, Paweł Huelle, published Weiser Dawidek (Who is David Weiser?), a novel devoted to themes that were still politically taboo at the time: Polish-Jewish relations and the German history of large parts of Poland. In his later works he elaborated this perspective, interweaving episodes from the history of his native Gdańsk with personal memories. In his novels and short stories he refers to the political oppression of the Stalin era, the birth of the Solidarność movement, and the chaos of the first years of democratic transition in Poland, often employing the point of view of a naive child narrator.
-
Balticness
Huelle provides a personal perspective on the modern history of one of the culturally most significant of Baltic Sea cities.
-
Bibliographic information
Puls Publications, London 1991
-
Translations
Language Year Translator English 1994 Antonia Lloyd-Jones English 1995 Michael Kandel German 1992 Renate Schmidgall -
Year of first publication1991
-
Place of first publicationLondon